„Nie chcę być żadną gospodynią domową!” rzucam do Piotrka, żeby uciszyć jego gadanie o potrzebie utrzymywania porządku w kuchni. Latarnie za oknem oświetlają pierwszy tym roku, porządny śnieg. Mam podejrzenie, że jest mokry i rano zamieni się w posoloną, szarą breję, ale do mojego krwiobiegu trafia właśnie tajemniczy enzym, który pobudza mózg do dziwnych skojarzeń: „Chcę być freeriderem!”.
Proces myślowy, jaki towarzyszy tym dwóm zdaniom, jest prosty jak serwis początkującego tenisisty. Kiedy pada śnieg, nie interesuje mnie siedzenie w domu, układanie łyżeczek w szufladzie i planowanie obiadków. Ogarnia mnie żądza siedzenia w zimowych górach, paru sekund zjazdu, godzin podchodzenia, powrotu do samochodu po zmroku i zwalania się do łóżka z bolącymi nogami. Zapach mrozu i nocy – freeride jest we mnie głębiej niż wszystko inne. Zapisany w neuronach sześciolatki, która boi się wilków, ale bardzo chce je spotkać!
W weekendy mogę wstawać przed piątą
To nie mogło potoczyć się inaczej. Miałam cztery albo pięć lat, ojciec pakował nas do malucha, ładował narty na ocynkowany bagażnik na dachu i wiózł nas na Myto. Tychy, Pszczyna, Bielsko, Żywiec, Węgierska Górka. Na starej drodze do Zwardonia, gdzieś za Węgierską Górką (albo przed) jedna z hop wysyłała malucha parę centymetrów nad ziemię. Lecieliśmy tak przez sekundę lub dwie i gładko lądowali za muldą. Chwilę wcześniej Stary mówił “Uwaga dzieci! Zaraz będzie Węgierska Górka!”. Przez długie lata byliśmy z Młodym przekonani, że węgierska górka to każda górka, na której skacze się samochodem.
Wtedy Myto było małą wioską, do której prowadziła stroma ślepa droga zakończona drewnianym szlabanem, który chronił nas przed wrogim mocarstwem – Czechosłowacją. Nikt do szlabanu się nie zbliżał, głównie dlatego że wokół było z 2 metry nawianego śniegu i nikomu by się nie chciało. Wysypywaliśmy się z malucha ujarani zapachem spalin, padaliśmy na kolana w zaspę, dyszeliśmy jak psy i usiłowaliśmy się nie porzygać. Droga do Myta zawsze była biała. Dojazd na Myto trwał ponad trzy godziny. Wieczorami na Mycie słychać było wycie wilków. Myto pachniało mrozem i końmi. Jeśli kiedyś jeszcze poczuję ten zapach, najprawdopodobniej się rozpłaczę.
Na Mycie nie było ani jednego wyciągu…
Wysiłek, który nabiera sensu
Z początku moimi butami narciarskimi były moje skórzane zimowe kozaczki. Kojarzę coś w czerwieni i granacie, z zamkiem błyskawicznym i dość mocno porysowanymi przodami. Moje pierwsze narty zrobione były z czerwonego plastiku, a buty przypinało się do nich skórzanym paskiem. Jak to się trzymało? Nie mam pojęcia. Mój dzień na stoku kończył się po trzech zjazdach i resztę dnia spędzałam na szlochaniu, że nie mam już siły i ostentacyjnym odpinaniu nart. Na tamtym stoku tylko jedna czynność warta była mojej uwagi – wybijanie kijem narciarskim dziur w śnieżnej pokrywie śmierdzącego gnojówką strumyka – taka odmiana rosyjskiej ruletki.
Za tamtym strumykiem zaczynał się kolejny stok. Stromszy, dłuższy, bardziej wymagający. Wdrapanie się na niego, gdy masz kilka lat i ważysz niewiele więcej od swoich nart, w dodatku masz na sobie jakieś futro z barana, w którym jest ci cholernie gorąco, to był jakiś koszmar. Ale z tamtej górki było widać kolejne i dopiero na górze wysiłek zdawał się nabierać sensu. Zwłaszcza jeśli dostałeś kawałek czekolady i na zjeździe (wciąż z nierozpuszczoną czekoladą przyklejoną do zębów) udało ci się zrobić parę dobrych skrętów.
Euforia zawsze smakuje podobnie.
Podróż z otwartymi drzwiami
Sprzedali malucha i musieliśmy pokochać się z pociągami. Do dziś pamiętam specyficzny dźwięk nart ładowanych na aluminiowe półki nad siedzeniami. Siedzenia parzyły nas w tyłki, szyby w oknach pokrywał gruby niezdrapywalny szron, ale dało się podróżować z otwartymi drzwiami, co z pewnych powodów było super! Pociągi niosły ładunek prostych radości: jazda na górnym piętrze, bieganie po schodach między piętrami, śnieg nawiany w korytarzu, rysowanie palcem po szybie, obserwowanie zmiany lokomotywy w Żywcu, gapienie się na parowóz na zakrętach i czelendże z wytrzymywaniem z sikaniem – kible w tamtych pociągach miały w sobie coś z pułapki na małe dzieci w skurczonych szetlandzkich sweterkach. Wolałam się nie zbliżać.
Zwardoń był specyficzny: rzadko świeciło tu słońce, trudno się było opalić, za to rano czekała wszystkich dostawa świeżego białego. Ratrak najczęściej stał zakopany gdzieś w okolicy schroniska, a my dreptaliśmy chrzęszczącą od popiołu biało-żółtawą drogą pod wyciąg na Małym Rachowcu. Orczyki wesoło podskakiwały na nawrocie, narciarze w kolorowych kombinezonach grzecznie ustawiali się parami do startu na uklepanej łopatami rampie – “Tyrolia. Welcome to the fun!”.
Prawdziwy fun był jednak wtedy, gdy pan Józek z panem Staśkiem nie wstali na czas, by uruchomić wyciąg i cała ekipa, która właśnie wysypała się z pociągu, odwalała robotę drzemiącego pod pierzynką ratraku. Dżizys! ile my się tam napodchodziliśmy! Za to zjazd w świeżym puchu to było… na krótkich, wąskich nartkach… straszne gówno!
Uzależnienie od nocnego łażenia po górach
Zatrzymywaliśmy się często w Bazie AZS-u między Zwardoniem a Lalikami. Przed domem i narciarnią stały zawsze miotły z brzozowych gałązek, najpierw należało ostukać buty o siebie stając na piętach, a potem wyszczotkować je z wszystkich zlodzonych brył śniegu. Narciarnia pachniała tak jak cały Zwardoń – końmi, jakąś naftą, smarem do nart, drewnem, ciepłem kotłowni. Kiedy wieczorem otwierało się drzwi, z podwórka przylatywał zapach mrozu i nocy. W Katowicach ani mróz, ani noc nie pachniały tak jak tam, w górach, jakby każda cząsteczka tamtego powietrza była czymś wyraźniejszym, bardziej jednoznacznym. Wieczorny Zwardoń miał tylko kilka dźwięków: dźwięk psiego łańcucha, chrupanie śniegu pod butami, chrzęst wycieraczki, a potem cisza.
Po nartach, w naszych ortalionowych gaciach wbijaliśmy na obiad, który gotowała nam gospodyni. Gapiłam się na meblościankę i jakieś szklane bibeloty w witrynie, na obrazy na ścianach, na sztuczne chryzantemy i róże w wazonie z barwionego szkła. Policzki miałam czerwone jak angielski farmer, nie myślałam o szkole, o ciuchach, pieniądzach, znajomych, a tym bardziej o generale Jaruzelskim czy strajkach. Za nikim nie tęskniłam, niczego nie potrzebowałam.
Freeride, freelife
Po obiedzie ojciec kazał nam godzinę leżakować, potem robił nam po kubku bawarki z cukrem, sprawdzał baterie w latarce i zabierał na spacer. Maszerowaliśmy cały wieczór w śniegu, gapiliśmy się na gwiazdy, jak mieliśmy szczęście dostawaliśmy po Coca-Coli i paczce Delicji do podziału, albo spijaliśmy ojcu pianę z Żywieckiego, które można było dostać w schronisku. Te spacery to były sesje Q&A: my zadawaliśmy miliony pytań, a ojciec próbował nam odpowiadać. Snuł swoje historie o potęgach i pierwiastkach, meteorytach, hutnictwie, rachunku prawdopodobieństwa, drwalach w Beskidach, wanilii i że herbata z cukrem może uratować życie. Wracaliśmy w mokrych butach, z bryłami śniegu uczepionymi brzegów nogawek, myliśmy zęby (albo nie) i padaliśmy do łóżek. Każdy dzień w Zwardoniu wyglądał tak samo. Nigdy nie opuszczaliśmy nart, nigdy nie opuszczaliśmy nocnego łażenia po górach. Jestem uzależniona od nocnego łażenia po górach. Wciąż. Po prawie czterdziestu latach.
Herbata na kaloryferze
Ranki w Zwardoniu potrafiły narobić nam nadziei na słoneczne południe. Budziło nas miękkie światło rozproszone przez wzory namalowane przez mróz na szybach i widok masła, żółtego sera, mleka i puszek z rybą poustawianych między szybami skrzynkowych okien. Ojciec swoim potężnym turystycznym nożem kroił chleb, który poprzedniego dnia kupiliśmy we wsi, gotowaliśmy jakąś herbatę w emaliowanym garnuszku ustawionym na kaloryferze, ubieraliśmy nasze flanelowe koszule i sfilcowane szetlandzkie sweterki i zbieraliśmy się smarować narty. Chyba nigdy nie miałam tam z sobą zegarka i nie mam pojęcia, o której to wszystko się zaczynało. Czasem zastanawiam się, ile godzin spędzaliśmy na stoku. Trzy, cztery, sześć? Mam ostatnimi czasy potrzebę “wyliczenia”, przedstawienia w niepodważalnych liczbach, że jeszcze do czegoś się nadaję, że daję radę. Ale tego już chyba nigdy nie uda nam się odtworzyć…
“Kto kocha swoje nartki, musi je nosić”
Wstawaliśmy przed piątą, wmuszaliśmy w siebie jakieś płatki i wychodziliśmy zaspani w ciemność. Katowice w tamtych czasach naprawdę były czarne: śnieg na poboczach przyprószony był sadzą, pyłem węglowym i brudem z ulicy. Maszerowaliśmy przez osiedle, dzikie ogródki, Francuską, Jagiellońską, Batorego. Cholerne narty wbijały się w ramiona, szelest ortalionowych kombinezonów niósł się przez śpiące zadymione miasto, ludzie w pidżamach wyglądający z okien rwali sobie włosy z głów, nie mogąc zrozumieć tych dziwnych porannych manewrów. 3,5 godziny w pociągu do Zwardonia, 50 stopni we wnętrzu, stopione podeszwy w butach, przepinanie lokomotywy w Żywcu, kolejki do wyciągu i dziesięć zjazdów na tekturowym karnecie. A potem kolejne dziesięć, po których powłóczyliśmy nogami jak małe zombie, nie mając siły przedreptać kilkuset metrów z powrotem na stację.
Kładliśmy się ostentacyjnie w zaspy, rzucaliśmy groźby, błagaliśmy, żeby ktoś zabrał od nas te cholerne narty lub rzucił nam ratunkowego kija i pociągnął choć parę metrów. Ojciec szedł przed nami i niewzruszony rzucał przez ramię swoje sakramentalne “Kto kocha swoje nartki…”. Nie, nie było w nas wielkiej nadziei. Nigdy się nie litował, a my i tak wracaliśmy po narty pozostawione na poboczu podczas strategicznego ataku małego szantażysty. Zostaliśmy nauczeni, że choćby nie wiadomo jak było źle, po prostu trzeba to zrobić: dojść na tę durną stację i wsiąść do pociągu.
Sytuacja znacznie się poprawiła, gdy nauczyliśmy się jeździć łyżwą.
Podejścia i rozkminy
Na Skalankę wjeżdżał orczyk. W lesie robiło się tak stromo, że jeśli linka w orczyku była krótka, nie byliśmy w stanie utrzymać nart na podłożu. Orczyk podnosił nasze chude tyłki w górę, a my próbowaliśmy jeszcze chwilę utrzymać równowagę prowadząc czuby po śniegu. Ktoś w końcu pękał i ciągnął współtowarzysza ku nieuniknionej glebie na trasie wyciągu. Jeśli mieliśmy dzień dzielnego żołnierza, zbieraliśmy się szybko i gramoliliśmy się pod górę, żeby nie stracić najfajniejszej stromej części trasy.
Dużo myśleliśmy podczas tych upodlających podejść. Odkryliśmy między innymi, że ściągnięcie kurtki i czapki usprawnia przemieszczanie się w górę (ojciec o dziwo nie ryczał).
Mieliśmy też kilka koncepcji dotyczących usprawnień sprzętowych: nie trzeba było mieć wielkiego doświadczenia, by rozumieć, że wpięty na sztywno plastikowy but potwornie ogranicza możliwość najbardziej naturalnej metody podchodzenia, czyli przodem do stoku. Wypięcie tyłów niewiele dawało, bo przody wiązań nie zapewniały odpowiedniego trzymania i albo gubiło się narty, albo samemu lądowało na tyłku. Głównym problemem był jednak brak tarcia połączony z niedającą się wyłączyć grawitacją: podejście równolegle do kierunku nachylenia stoku, nawet gdy rozpięło się buty i szurało wewnątrz nich piętami, zawsze okazywało się porażką. Luźne buty potrafiły również obrócić się przeciwko użytkownikowi.
Nasze koncepcje modernizacji ślizgów opierały się na idei wysuwanych kolców, które po zakończonym podejściu chowałyby się we wnętrzu narty. Sprytne, ale nasz dział R&D miał ubogie zaplecze i realizacja nigdy nie doszła do skutku. Mieliśmy jednak świadomość, że te dwa proste patenty oszczędziłyby nam mozołu podchodzenia jodełką kilka razy w ciągu dnia, jak tylko trafimy na za krótką linkę przy orczyku. Niespełnione marzenie jedenastolatków w końcówce lat osiemdziesiątych: podnosząca się pięta i kolce na ślizgach!
Mądre dzieci i niegrzeczne dzieci
Bywają zimy, gdy z całego serca nienawidzę Zwardonia: jest tak cholernie nudno. Moja matka, kiedy jeździ z nami, torpeduje każdy pomysł, który mógłby zagrozić naszemu położeniu się do łóżek o 20:00. Nie ma włóczenia się po nocy po zaśnieżonych górach, nie ma powrotów w mokrych kombinezonach z turlania się z górki pod schroniskiem. Jeździmy tylko tam, gdzie jest powoli i bezpiecznie. A my mamy przecież plany do zrealizowania: zjazd lasem ze szczytu Dużego Rachowca, przeoranie puchowych pól na kilku polankach, które odkryliśmy w czasie eskapad na szybkie siku. Nawet nie prosimy o pozwolenie. To nie ma sensu.
Wtedy nie rozumiem tego, co się we mnie dzieje. W tamtych czasach postrzegam siebie jak niewdzięczną dziewuchę, która nie umie zająć się sobą, nie chce chodzić spać o przyzwoitej porze i denerwuje matkę bzdurnymi zachciankami. Czuję złość, ale nie wiem, że to złość. Jestem po prostu złym dzieckiem.
Z ojcem jest inaczej: jeździmy do upadłego, dopóki nie zaczynamy przewracać się o własne nogi w kolejce do wyciągu. Ściąga nas wtedy przymusowo ze stoku, wśród lamentów i protestów, ale nieubłaganie. Koniec jazdy. Zmęczeni ludzie popełniają błędy. Nigdy się w tym nie myli. W końcu nawet my zaczynamy to rozumieć. Próba gwałtu na tych zasadach zawsze kończy się oraniem twarzą po firnie, albo grubą glebą na klatę, po której łapie się oddech jak karp wyciągnięty z wanny. “Ja już dziś kończę,” komunikuję ojcu pod wyciągiem – czuję, że zaraz włączy się to dziwne drżenie mięśni, które nauczyłam się już rozpoznawać. Jestem mądrym dzieckiem.
Świeradów-Zdrój 2007
Przyjechaliśmy z Górnego Śląska na BikeMaraton. Jestem usatysfakcjonowana, pojechałam dobry wyścig, czuję się mocna. Siedzimy na tarasie i pijemy wino, jest nas dużo, jest ciepło, jest dobrze. Sławek i Petra opowiadają o nartach, o alpejskich turach, o kilometrach pokonywanych bez wyciągów, o specjalnych butach i nartach z foczym futrem od spodu. Foczym futrem? Nie potrafię sobie tego wyobrazić! I nie potrafię przestać o tym myśleć!
Zakopane 2019
Patrzę na mojego brata, który patrzy na mnie, żeby się upewnić, czy patrzę na niego i wiem, co zaraz powie. “Przecież my to wymyśliliśmy na Skalance! To jest spełnienie marzeń!”. Moja foka miała żółte futro i musiała sporo przejść za życia, bo w niektórych miejscach ma plastry ze srebrnego duct tape’a. Narty z wypożyczalni to nie jest szczyt moich marzeń, są absurdalnie lekkie, jeżdżą słabo i na zjeździe czuję się na nich niepewnie, ale rozsadza mnie euforia, jakiej nie czułam od dawna. Jest pierwsza w nocy, jesteśmy w zimowych górach i nikt, absolutnie nikt, nie każe nam iść spać. Niech ta zima się nie kończy!
Salatin, Słowacja 2023
Wyjeżdżamy trochę po szóstej i jest już jasno – to już nie jest ta walka, jaką w styczniu trzeba stoczyć z porankiem przebranym za noc. Salatin z górnej stacji kolejki wygląda przytulnie, jak babcia, która zaprasza na szarlotkę. Wiele metrów przed szczytem zmuszeni jesteśmy ściągnąć narty, żeby ostatnie przewyższenie pokonać z godnością – jest twardo, ślisko, bardzo stromo i czasem nie ma na czym oprzeć narty czy wbić kija, żeby bezpiecznie się obrócić. Ktokolwiek zjeżdża z góry, robi to powoli, czujnie, jednocześnie generując mikrolawiny twardych śniegowych brył. Zakładam kask.
Idzie się ciężko. Mozolnie. Jestem zła, że on nie czeka. Właściwie nawet nie o to. Jestem zła, że idę z kimś, kto nie czuje potrzeby, by zaczekać. Jestem zła, że znowu myślę, że to moja wina.
Na szczycie wieje, zakładam kurtkę, owijam się szczelnie kapturem. Przesuwamy się kawałek na północ w stronę stromszego żlebu, który obserwowaliśmy z dołu. Przyglądam się chwilę zlodzonej powierzchni tego śnieżnego gardła. Bardzo stromo. Znam z roweru uczucie, gdy patrzę na ściankę i wiem, że „no way!”. A „no way” znaczy no way! Tu wiem, że „yes way, ale muszę opanować złość. Muszę się skupić”.
Pierwsze dwa skręty działają jak narkotyk, który właśnie trafił do krwiobiegu. Trawers do ściany żlebu, oddech, i rzut piersią w dół stoku… w ułamku sekundy prędkość skacze jak wściekła, kolejny rzut ciała i narty plasują się na trawersie. Euforia!
„Nie wywalaj się”
Dwa skręty dalej tracę przyczepność, przewracam się i lecę parę metrów w dół nie potrafiąc się zatrzymać – bezlitosna grawitacja. Jakiś śniegowy klin chwyta w końcu jedną nartę. Stoję twarzą do stoku, w rozkroku godnym Chaplina i nie potrafię przełożyć narty w dobrym kierunku, bo zbocze jest tak strome, że bez czekana jest to absolutnie niemożliwe. Wali mi serce, i robi się trochę nerwowo, ale w sumie w ogóle mi to nie przeszkadza. Wiem, że choćby nie wiadomo jak było źle, po prostu trzeba to zrobić: nie panikować, trzymać równowagę, wypiąć tę durną nartę, wpiąć ją z powrotem i zjechać w dół. Tyle.
Na dole, gdzie znów zakładam foki, słyszę parę, która kłóci się po polsku. Może nie zjeżdżali naszym żlebem… Może któreś z nich za mało wierzyło w to drugie. A może to totalnie nie moja sprawa.
No, proszę, a tu wpisy z czasów, gdy nie miałam turowych nart (ani żadnych innych) i na Kasprowy czy Starorobociański trzeba było walić z buta.
Mam 45 lat, urodziłem się w Zako i mam straszny wyrzut do mojego taty, że nie ciągną mnie na narty co weekend zimą. Że do klubu żadnego zapisany nie byłem. I teraz jako 5 letni skiturowiec foczę tak często jak to tylko możliwe. Czyli często! I do góry pomykam sprawnie, ale zjazdy to dla mnie katorga. Ciężko w tym wieku nadrobić braki techniki.
Mimo to walczę, uczę się, poprawiam niedociągłości, walczę ze strachem w żlebach, na stromym, na lodzie.
Idzie jak po grudzie, ale do przodu.
Dobre rzeczy chodzicie, obserwuję sobie i zazdroszczę. Odbieram tamte wczesne lata mojego jeżdżenia jako wielki dar. Jestem za to bardzo wdzięczna. Nie pisałam tego w tym opowiadaniu, ale przez 20 dorosłych lat prawie nie jeździłam na nartach. Nie było okazji, nie było forsy, nie było z kim. Cieszę się, że nauczyłam mojego syna jako tako poruszać się na dechach, ale na pewno nie byłam dla niego tym, kim był mój tata dla mnie, dla nas, bo oprócz mojego brata jeździł z nami też mój kuzyn. Wiem, co czujesz, bo ja czuję się podobnie na rowerze – wszyscy zjechali, a ja nie mam pojęcia jakim cudem, bo przecież to było niezjeżdżalne. Na nartach po prostu wiem, że „yes way” i jadę. Mam nadzieję, że w końcu przybijemy gdzieś piątkę w górach!
ech, takie rzeczy są bezcenne. Też pamiętam moje początki na nartach wpinanych do butów. Były pomarańczowe z taką dziwną sprężyną na pięcie. Z siostrą chodziłyśmy na górkę zaraz przy cmentarzu lub zwyczajnie na osiedlową drogę, która jest ledwo nachylona. Kiedyś to były takie zimy, że i wokół domu na łyżwach można było jeździć. Z rodzicami jeździłyśmy na Cieńków, Biały Krzyż i Skrzyczne. Mama pisała nam usprawiedliwienie do szkoły, że jesteśmy chore, a jechaliśmy na narty kilka razy w tygodniu. Czasami jechał też dziadek, który miał mnie odbierać z orczyka, ale zwykle zapominał, bo znajdował sobie kumpla do flaszki (tego pana w budce, który ma cały wyciąg pod kontrolą). Dał mi wtedy dwa zeta za milczenie. Takie nowe i złote, było to chyba w 95 kiedy nastała denominacja. Pamiętam te kombinezony, których ściągnięcie do sikania było równoznaczne z rozebraniem się do naga i te prążkowane rajtuzy…podobno gryzły. Rodzice jeździli w dżinsach, które pod wpływem mrozu robiły się sztywne, jprdle ale musiało być im zimno….
Super wspomnienia, moja historia wyglądała zupełnie inaczej, ale też jestem mega wdzięczny rodzicom, że miałem możliwość zaznawania narciarskiej przygody od małego. Skitury też odkryłem dopiero kilka lat temu. Zdecydowanie chciałbym takie doświadczenia zapewnić moim dzieciom, ale niestety nie jest to takie proste, gdy nie mieszka się blisko gór.
Wspaniały tekst i zdjęcia. Zazdroszczę. Nie umiem jeździć na nartach i ciągle szukam zimowej aktywności, gdy rower śpi w garażu.
Mogę podpisać się pod Twoimi wspomnieniami, choć odmienne, zbliżone nostalgicznie. Twój wpis wywołał w mojej głowie pokaz slajdów. Wyczekiwanie zimy i nart. 5:20 do Zwardonia. Poczucie wyobcowania podczas marszu z nartami na dworzec kolejowy po feriach, gdy trawniki w Katowicach zaczynały się zielenić. Przesiadka na autobus do Szczyrku lub Korbielowa, tam już było nas więcej, czasem zbyt wielu by się wcisnąć do pojazdu. Na miejscu wreszcie śnieg, inny świat. Nic nie miało znaczenia, tylko czysta radość z jazdy, nieco zmącona długaśnymi kolejkami do wyciągów. Skórzane buty narciarskie, wcześniej śliczne dziecięce Dachsteiny. Pojedyncze krzesło na Skrzyczne. Zmarznięty chłopczyk wiszący w zamieci na wyciągu, bo przez godzinę nie było prądu. Złamana noga na Damskiej. Metrowe muldy na golgocie, szkoła życia. Ludzie – narciarscy idole, za którymi karnie po śladzie. Enerdowski kombinezon ze sklepu górniczego. Żebranie o zezwolenie na pobyt w strefie nadgranicznej. Zdobywanie biletów i pierwszy Kasprowy na drewnianych nartach. Jazda obskokiem w Goryczkowej. Napis Solidarność wydeptany na Morskim Oko. Samodzielne wyjazdy narciarskie pod koniec podstawówki. Za duże Fabosy, pierwsze epoxy. Wybity bark na Stożku, spóźnienie na ostatni autobus. Nocne biegówki i anorak zamarznięty jak odlew gipsowy, przypadkowa noc z blachowaniem na Pietraszonce. Owieczki w kuchni u gospodarzy na Pośrednim. Grube pierzyny, zamarznięte masło na oknie, -18 stopni w wychodku. Kumpel inspirujący do postępów, lepszy na nartach. Nadal lepszy. Fischery 210 cm. Oswojony, wieczny ból stóp, nieodzowna cecha tej zabawy. Jeden, bezsensownie zgubiony sezon. Tylko jeden. Słony smak śniegu w Litworowej… Rozpoczęcie innego sezonu 30 listopada na golgocie. Wreszcie wymarzony snowboard i freeride. Euforia z jazdy w dziewiczym puchu. Pierwszy biwak zimowy. Powrót po latach – skitury – jeszcze umiem w narty poza trasą! Świeży oddech górskiej przygody. Z dala od tłumnych ośrodków, głośnej muzyki, zapachu grillowanej kiełbasy. Lodowce kurczące się na naszych oczach. Pół wieku, a przecież „ledwie wczoraj na szaber szliśmy agrest rwać”… I ciągle mało. Ciągle głód szusowania. Sny o surfingu na śniegu. O zakładaniu pierwszego śladu.
Ten komentarz jest stanowczo za krótki! Z tego byłaby opowieść! Pamiętam te cholerne muldy na Golgocie, chociaż w Szczyrku bywałam rzadko – mój ojciec wolał Zwardoń, może przeszkadzały mu tłumy, może z przyzwyczajenia wybierał Zwardoń, a może bez samochodu tak było łatwiej… Pięknie się to czytało. Dawaj jeszcze!