Przed halnym

29 listopada 2020 w Tatrach był już śnieg. Parę dni póżniej przyszedł halny i zlizał cały lukier z gór. Kto to teraz będzie jadł? Takie oblizane góry?!

Halny jest jak wiecznie głodny labrador. Kiedy nikt go nie pilnuje, wskakuje na góry i zlizuje śnieg ze stoków jak masło z kanapek, jak lukier z ciastek. Wkłada swój suchy jęzor w szczeciniaste górskie zbocza, niucha między drzewami, potrafi zrobić bałagan między misternie powtykanymi w skaliste podłoże strzelistymi świerkami,  bo wydaje mu się, że jest w nich coś, co może mu smakować – zresztą smakuje mu wszystko, nawet szlabany i słupy wysokiego napięcia. Halny jest nieznośny. Nie da się go skarcić. Nie działa na niego kolczatka. Ma grubą skórę i wielki głód. A kiedy już wszystko zje, wskakuje Ci na kolana i udaje, że przeprasza, ale tak naprawdę, chce żebyś go pochwalił. “Patrz, jak posprzątałem,” mówi jego wzrok. Jest ciężki, nachalny, ale w sumie ciepły…

Granity

Tamtego dnia zrobiliśmy 27 kilometrów, zaczynając i kończąc w ciemnościach. Wystartowaliśmy przed świtem z Kir i przez schronisko na Hali Ornak, Zadni Ornak, dotarliśmy w zawiei na Starorobociański wierch. Szlak gubił się pod śniegiem, choć kosodrzewina jeszcze nie przysypana – takie jesienne Tatry – przyprószone! Trudne warunki: raki wciąż drą o skały, bez raków trudno w tym śniegu.

 

Rano Tatry Zachodnie wydały mi się puste, łatwe, beskidzkie. W południe rozeszły się chmury i ukazały się przepaście. Otwarła się przestrzeń, jakiej nie spodziewałam się, gdy brnęliśmy tam szarym porankiem we mgle. Tam u góry ponad granicą regla te góry powaliły mnie swoją bielą, z której od czasu do czasu wystawał skalny kieł. Tu gładkie “połoniny” a zaraz potem skała, która nie zaprasza żadną ścieżką – patrzysz na nią, a ona mówi “spieprzaj stąd, nie przejdziesz!”. Opieram się czekanem o ścianę i idę. Powoli. Sprawdzam, czy but stoi stabilnie na podłożu. Czasem zachybocze się skała pode mną, jak źle domknięta nagrobna płyta. Granit piękniej wyglada tu w górach niż na cmentarzach. Nie lubię cmentarzy.

Party

A potem wpadamy na kozice. Piotrek zatrzymuje się na szlaku, wiatr wpycha mi śnieg pod kaptur kurtki , więc idę ze spuszczoną głową, świdrując oczami podłoże, żeby nie wpaść stopą między kamienie. Nie wiem, czemu Piotrek stoi. Nie czeka na mnie. Patrzy w inną stronę. W tej mgłe i śniegu nic jeszcze nie dostrzegam. Ale po chwili Piotr kiwa głową, wskazuje coś… Kozice po prostu tam są. Nie uciekają. Nie interesują się nami. Jest ich kilka, sześć, siedem, osiem, sporo. Przecinają nasz szlak, wspinają się na lokalną grań i znikają w swoim nieśpiesznym tempie za nią, a poźniej nikną we mgle.

Duże. Ładne. Nie mają z nami nic wspólnego. A my, choćbyśmy chcieli, nie jesteśmy zaproszeni na ich imprezę.

Siberia on my mind

Popijamy sobie Jägermeistra. Trudno się upić takimi paroma łykami w tym mrozie. Lodowaty słodki alkohol grzeje jednak w przełyk. Gdyby się zapomnieć i polizać piersiówkę, chcąc zlizać spływającą kroplę, język przymarzłby do metalu.

Pamiętam syberyjską historię dziadka, którego złośliwe dzieciaki sąsiadów podpuściły, by polizał siekierę. Dużo w tej historii było krwi, zdartej z języka skóry, domowej paniki, lekarza Chińczyka i upokorzenia, które przekuło się w moją świadomość, że na mrozie nie ma lizania metalowych przedmiotów. Nie powstrzymało mnie to jednak przed polizaniem huśtawki. Raz!

1910

Tych historii było dużo: o letnim targu arbuzowym, który owszem miał wychodek, ale nikt do niego nie potrafił zdążyć, o rublowej zrzutce na mrożoną gruszkę, która odmarzała do wieczora w kuchni kolegi  i o laniu od ojca za spóźnienie do domu, o bójkach, w czasie których wkładało się książki za pasek spodni, o bitwach na niedojrzałe pomidory z ogrodnictwa Heinricha Gauglera – mojego pradziadka, które w jakimś niefortunnym zbiegu okoliczności zawsze zdobiły plecy białej marynarki wystrojonego na niedzielę mojego dziadka i o kopalniach złota głęboko w Tajdze, do których jeździło się saniami zaprzęganymi w renifery (mój dziadek nazywał je jeleniami). Takie podróże odbywały się rzekami, które skuwał lód, tworząc gładkie syberyjskie autostrady. Na noc “jelenie” puszczało się wolno, one skubiąc porosty rozchodziły się po rzadkim lesie, a pod sanie pozostawione na rzece wsuwało się bale drewna, na wypadek gdyby lód pękł i świeża woda wypłynęła na powierzchnię – przy tamtych temperaturach sanie można by odzyskać dopiero na wiosnę…

Granice

Błagowieszczeńsk położony był nad Amurem, w tamtych czasach, na początku XX wieku, był miastem większym od Katowic: drewniana architektura, upalne lata i potwornie mroźne zimy. Po drugiej stronie Amuru były już Chiny. Kiedy zdarzyła się tragedia, chiński lekarz zza rzeki uratował oko mojego dziadka, który był wtedy małym chłopcem i nie obchodziły go geopolityczne zależności. Amur zimą pokryty był lodem i przemytnicy papierosów ubrani w prześcieradła przemierzali kilometrową rzekę w pogoni za jakimś groszem (tzn. kopiejkami).

 

To były historie opowiadane nad talerzem zupy, która z powodu nadmiaru brukselki lub kapusty w ogóle nam nie szła i trzeba nas było jakoś zagadać przy karmieniu.

O rosyjskich więzieniach dziadek opowiedział mi, kiedy byłam już dorosła.

 

Ostatnio na Babiej Górze przywaliłam nogą w słupek graniczny. Jakoś tak wyszło, że od słowackiej strony w niego przywaliłam. Więc to wina Słowaków. Ale w sumie słupek był wspólny, więc do końca nierozstrzygnięte, kto odpowiada za siniaka. Słupki graniczne to jakaś bzdura!

Zaspy

Na Starorobociańskim też są słupki graniczne. I wieje. Od słowackiej strony. Albo od naszej. W sumie to w tamtą niedzielę wiało nawet od spodu. W drodze powrotnej ze szczytu moje nogi wpadały w półmetrowe zaspy nawianego puchu i ogromnie chciało mi się mieć wtedy narty.

“Jak tam warunki, w Tatrach Ann?”

“Jeszcze nie na narty,” odpowiadałam.

 

W schronisku na Hali Ornak mają grzańca i rosół.

Privacy Preference Center