Wygląda na to, że w jedziemy w końcu do Paryża! Spakowałam wszystkie swoje najdroższe ciuchy i nakrycia głowy, mam na sobie moje goretexowe “szpilki” od Nike i szczerze wierzę, że Shimano są gdzieś bezpieczne w bagażniku. Innych butów nie mam. Na szczęście, jeśli się uda, Paryż omieciemy jedynie myślami. Kiedy ma się za sobą już wszystkie podrywy życia, perspektywa przebywania w tym hałaśliwym mieście pełnym źle ubranych Francuzów i cudacznie ubranych Koreańczyków nie napawa entuzjazmem. Wolę chyba małe, zapomniane przez Internet włoskie miasteczka albo czeskie gospody na skraju wsi, gdzie točená malinovka kosztuje 1/10 tego, co podrzędne espresso na Polach Elizejskich (z szumem samochodów w tle). Ta szara zima zaostrzyła mój apetyt na czosnkową w Rejviz, ale teraz, chwilowo, jedziemy do Francji i na szczęście nie dotrzemy do Paryża!
Customowe markizy
Nigdy nie jechałam kamperem. Vanlife’owe epizody lanosem i meśkiem to chyba inna klasa doświadczeń. Zresztą, ani mesio, ani tym bardziej lanos, mimo dobrych genów i najszczerszych chęci, nie mają w sobie nic z vana, a nielegalne biwaki w austriackich kurortach to nie to samo, co kulturalne kawki na płóciennych leżaczkach pod customową markizą, z widokiem na świeże stokrotki w wazoniku. Tak się to robi po czterdziestce (sześćdziesiątce) w cywilizowanych krajach! Tego przynajmniej nauczyły mnie zazdrosne obserwacje na polach namiotowych Europy. Dobrze ułożone, wygodne fryzury i driving mocs na stopach obojga płci, na bagażniku koniecznie dwa elektryki marki WTF i piesek: mały, nienachalny, może być yorkshire terrier. Dywanik z frędzlami opcjonalnie, acz czemu nie? Czy o tym marzyłam? Nie wiem. Zazdrościłam im chyba, że mogą siedzieć z prostymi plecami, ubierać się na stojąco, a kiedy pada całą noc, nie kapie im na głowę, nie zjeżdża materac, gra sobie muzyczka i pachnie kawka. No, fajnie, no. Wtedy jednak moje szczęście opierało się raczej na ośmiu godzinach na rowerze i prysznicu na publicznym basenie za parę euro niż na siedzeniu na leżaczku. Na cholerę mi van?!
Katowice-Poznań-Słubice-Brandenburg an der Havel
Kamper huczy i buja się na boki targany wiatrem szalejącym nad ośmiopasmową niemiecką autostradą. Ogromne białe turbiny wiatrowe jak papierowe wiatraczki powtykane w kremowe babeczki zdobią wzgórza wzdłuż trasy. Wirują miarowo, rozbryzgując po całym niebie śmietanowe cumulusy. Niebo wygląda jak w czerwcu, ale na poboczach zaczynają dopiero kwitnąć mirabelki. Takie kwitnące mirabelkowe chaszcze zanurzone w chłodnym powietrzu, traktory uwijające się w polach jak zielone, błyszczące muchy w gnojówce i zapach świeżo zaoranej ziemi to klimat wiosennych klasyków. Tak to zawsze wygląda w TV. Świeża ziemia i mech, który wyrasta spomiędzy szczelin brukowych kamieni.
Jestem już zmęczona. Nie spędziłam ani minuty za kierownicą, ale wczesna pobudka, pośpiech, przepakowywanie, obcowanie z dużą liczbą nowych ludzi, zakupy, a potem praca z komputerem na kolanach w bujającym się vanie, w otoczeniu mnóstwa drobiazgów, na które muszę mieć baczenia, wyciągnęła ze mnie resztki sił. Słabnę. O szóstej rano stąpaliśmy po oszronionej trawie, a w południe czułam kropelki potu spływające po moich plecach, kiedy użerałam się z samoobsługową kasą w Lidlu. Połóż, odłóż, podaj ilość, poproś o pomoc asystenta, i tak w kółko. Zaczyna boleć mnie głowa i chcę do domu. Nie czuję tego, że kamper jest w stanie zagwarantować mi komfort, intymność i to coś, co pozwoliłoby mi poczuć się dobrze. Przewyższa namiot jedynie tym, że nie trzeba go rozbijać w tej wichurze. Zresztą może wcale nie wieje i to tylko złudzenie potęgowane autostradowym szumem i bujaniem.
Jedziemy i milczymy, ale zaraz zaroi się tu od ludzi, trzeba będzie wymyślić “miejsce” na wszystkie graty, które przytargaliśmy ze sobą na tę kilkudniową wyprawę. Czułabym się spokojniejsza, gdybym miała pewność, że mogę pozwolić sobie na swojski, domowo-wakacyjny bałagan. Wiem jednak, że bałagan i trzy, prawie obce sobie osoby wróżą kłopoty. Czasem zwyczajnie lubię móc sobie czegoś nie odłożyć “na miejsce” i spać spokojnie wiedząc, że rano, albo za tydzień, będzie tam, gdzie zostało porzucone. To zdobycz mojej dorosłości! W kamperze, to jednak nie przejdzie. Chcę już być na miejscu, przejąć swoją “szafę” i ukryć bezpiecznie swoje skarby.
Niemiecki kemping jest jak kamperowe osiedle: pełno tu zagródek, namiotowych fortec, glinianych figurek ustawionych wśród rabatek i festynowych lampek na ledwo zieleniejących się krzakach. Poza tym, jest niemal wymarły. Jest piąty kwietnia i trudno spodziewać się tu tłumów. Wbijamy się naszym Bürstnerem między olbrzymie stare topole, tuż przy jeziorku. W trzcinach słychać gęganie gęsi. Rowery przetrwały podróż.
Zaszyć się. Przykryć kocem, śpiworem, plandeką. Przeczekać. Doczekać nocy. Zasnąć… Trzciniaki hałasują w szuwarach, pachnie świeżą, wilgotną ziemią, jeziorami i żwirem. Jest schludnie, czysto, przeraźliwie wiosennie i… dość wcześnie. Zdążymy na rower!
Bier, Fleisch und Kartoffelsalat
Boże, jak bardzo nie mam formy! Nie jest to oczywiście żadne odkrycie. Nie potrzebuję porównań z innymi, żeby to wiedzieć. Nie można mieć formy, nie trenując. A ja nie trenuję. Jeżdżę. Jestem listonoszem, który właśnie zapisał się na branżowe mistrzostwa świata, choć całą zimę “przespał” na skiturach.
Ruszamy grupą przez kemping, przemykamy singlem przez łąkę i wypadamy na podmiejską niemiecką szosę. Okolica jest ładna, raczej płaska, choć nie całkiem. Na delikatnie zieleniejących się polach i łąkach poprzysiadały ptaki: dzikie gęsi, jakieś kaczki, których nie rozpoznaję, czasem trafi się czapla – jest jak w jakimś cholernym parku narodowym i bardzo mi się to podoba. Nasz peleton jest niewielki i dzięki temu ładnie współpracuje. Tak dawno nie jeździłam w peletonie, że straciłam już swobodę, nerwowo kontroluję koło przede mną i co chwila sprawdzam, czy palce są gotowe przeprowadzić lekkie hamowanie w razie potrzeby. Stanowczo wolę ciągnąć. Tylko dlaczego tak bardzo skacze mi wtedy tętno?! I dlaczego wpadam w taką euforię?!
Szumi mi w uszach, zapomniałam, że bolała mnie głowa, odeszło zmęczenie. Jest tylko bardzo przyspieszony oddech i łomot oszalałego serca. Ktoś odskakuje, przesuwam się do przodu na siodełku i próbuję dospawać. Uda zaczynają palić i wiem, że długo tak nie wytrzymam, ale ta radosna zawziętość wyzwala we mnie emocje, które przez ostatnie lata uparcie zakopywałam, udając, że niczego nie potrzebuję i że wszystko z moim życiem jest ok. Radość odkopała się sama. Nie przyszła z głowy, z trenowanej wdzięczności, mindfulnessu, medytacji, psychoterapii czy innych pierdół. Przyszła z ciała. Bezwiednie. Ciało sobie przypomniało!
Zaszło słońce i grupa jakoś się porwała. Miasteczko Brandenburg an der Havel wygląda jak typowe niemieckie miasteczko: jest trochę uroczych domków, jest rzeka i brukowane uliczki. Fotografowanie z roweru prawie zawsze kończy się spadkiem do grupetto. Moje dwuosobowe grupetto w dodatku kolektywnie zrobiło się głodne. Z asekuracyjnie zapalonymi lampkami, toczyliśmy się zatem ścieżką rowerową w stronę puszkowanych porcji obiadowych czekających w ciepłym kamperze.
Minęliśmy stację benzynową i jakiś przydrożny bar, z którego dolatywał zapach ogniskowego dymu. Przed barem parę osób popijało piwo, byli głośni, rozgadani. “Może piwo do kolacji?”, rzucił Piotrek. Zawróciliśmy. Trochę po niemiecku, ale głównie na migi, bo w barze, który okazał się nie być barem, nikt nie zawracał sobie głowy angielskim, ustaliliśmy co następuje: piwo jest za darmochę, a jeśli mamy ochotę, to zapraszają na karczek i sałatkę. W środy szef lokalnego skupu złomu funduje pracownikom kolację. Lekko podchmieleni pracownicy z wdzięczności dla szefa zaprosili na kolację dwoje lekko głodnych kolarzy. W tej sytuacji bariery językowe straciły rację bytu. Zaproszenie zostało przyjęte. A puszkowane jedzenie w ciepłym kamperze i tak zjedliśmy jako repetę. Nasze opuszczane z sufitu łóżko, w które idealnie wpasowała się domowa kołdra, okazało się naprawdę królewskie, wyglądało trochę klaustrofobicznie, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam tak mocno.
Belgia, która wygląda jak Holandia
Piwo w Belgii to naprawdę premier league! Jest esencjonalne, mocne, wyraziste. 8 %, 10%. Belgowie muszą gardzić Holendrami za te ich sikacze bez smaku. W całym życiu byłam w Belgii może 3 godziny. W dodatku byłam tam pieszo. Z Holandii. Wyszliśmy z domu i poszliśmy zjeść pomidorówkę w restauracyjce po drugiej stronie główniejszej wiejskiej ulicy. Nie wiem, w którym miejscu przekroczyliśmy granicę. Nie rozumiałam do końca menu, kelner mówił po angielsku, ceny było w euro, trudno było z tych elementów poskładać BelgiaNieHolandia. Domki z brązowoczerwonej cegły z białymi fugami były tu wszędzie. Dzień później w Valkenburgu Wout van Aert zdobył mistrzostwo świata w przełajach. Stara historia. Piwem za żetony w Valkenburgu trudno było się upić, za to małe piwo w belgijskiej knajpce po drugiej stronie główniejszej wiejskiej ulicy miało smak, który postanowiłam zapamiętać.
Po pospiesznej rowerowej rundzie “w przeciwną stronę niż wczoraj” znów wyskoczyliśmy na autostradę i ruszyliśmy stępa w kierunku Belgii. Znów próbowałam pracować, żeby nie narobić sobie zaległości w czasie tego półsłużbowego urlopu, ale siedzenie na kamperowej kanapie w czasie jazdy dalekie jest od komfortu i stabilności. Zrobiło się deszczowo, przelecieliśmy plątaniną autostrad przez Zagłębie Ruhry, belgijska granica zamajaczyła nam za szybą, ale krajobraz długo pozostawał bez zmian: szary asfalt i szare płaczące chmury.
Domki z piernika i belgijskiej czekolady
Obudziły mnie manewry na niewielkim supermarketowym parkingu. Belgijski Lidl był czysty, ale skromnie zaopatrzony, niczym Biedronka w roku 2010: trochę nabiału, trochę wędlin, jakieś owoce i płatki, gdyby nie półka z czekoladą i potężny regał z piwem, czułabym się delikatnie oszukana. Wizyta w Lidlu i wytrząśnięcie z sakiewki sporej liczby euro na kilka czarodziejskich nadziewanych czekolad wystarczająco mnie obudziły, bym zaczęła baczniej przyglądać się okolicy. Autostrada zniknęła, zaroiło się za to od idealnie gładkich czarnych dróg z idealnymi białymi liniami wzdłuż idealnych poboczy. Rosnące przy drodze stare drzewa tworzyły bezlistne, ale wciąż dość ciemne tunele. Usiłowałam zrobić zdjęcie, ale nawet 135 mm nie potrafiło uchwycić tego pałacowego efektu. A może to ja spanikowałam i nie potrafiłam sensownie złapać ostrości.
Rozłożyste lipy lub dęby wydawały się prowadzić nas wprost na dziedziniec jakiegoś dworu. Żółte żonkile między drzewami nie pozwalały mi otrząsnąć się z tego wrażenia. Każda mijana wioska wyglądała jak idealnie utrzymane XIX-wieczne patronackie osiedle, w którym zamiast familoków, postawiono serię identycznych (a właściwie zupełnie nie identycznych, a jedynie podobnych) domów. Stare żywopłoty albo czekały na pierwsze wiosenne słońce, albo szkliły się ciemnymi, woskowanymi liśćmi zimozielonych ostrokrzewów. Było trochę mgliście, a ja, mimo że bardzo mnie to interesowało, nie potrafiłam oszacować wieku ani budynków ani żywopłotów. Z jednej strony wyglądały jak zabytki, z drugiej były tak zadbane, dopieszczone i podobne do sąsiednich, że “nie mogły” tak stać tu przez wieki. Belgia, niczym mitologiczny Sfinks, przywitała mnie zagadką.
Wieczorem zamknęła nas w naszych domkach na kółkach i dudniąc o dachy deszczem, pozwoliła w końcu napić się idealnie schłodzonego belgijskiego piwa. Mnie starczyło jedno!
Zielona poświata belgijskiej prowincji
Kemping Houtum na obrzeżach Kasterlee o siódmej rano tonął we mgle. Dopiero teraz zauważyłam jak bezlitośnie rozjeździliśmy trawnik podczas parkowania i poczułam się nieswojo. Recepcję kempingu rozświetlały na żółto małe reflektory, mgła tworzyła wokół wszystkiego zielonkawą poświatę, było niesamowicie cicho. Nie spały tylko konie za płotem i mały kot, który siedział sobie w oknie stajni i patrzył w przestrzeń. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jesteśmy na terenie przypałacowego parku, jakby każdy element skrzętnie tu zaprojektowano, wykonano, a potem dbano o niego przez stulecia. Kiedy wróciłam z obchodu, obóz rozbrzmiewał już bulgotaniem kawiarek i terkotaniem bębenków przy smarowaniu łańcuchów – za 45 minut ruszamy na rundę.
Belgijskie drogi dla rowerów
Znów grzeją tak, że nogi odpadną mi po pierwszej godzinie! Asfalt jest jeszcze mokry i nie jest specjalnie ciepło. Nad wszystkim wisi zielona wiosenna mglista poświata, która idealnie pasuje do krajobrazu. Jestem ubrana jak typowa belgijska rowerzystka: luźne spodnie z Endury, które po latach tyrania zrobiły się już szare na tyłku i żółta luźna kurtka z membraną, którą widać z kilometra. Wtapiam się w środowisko podobnie jak kiedyś paradując w kaloszach i pikowanym płaszczu po lotnisku w Eindhoven – wtedy obsługa uparcie mówiła do mnie po holendersku. Jest piątek, Belgowie są w pracy, ale i tak spotykamy kilkoro kolarzy trenujących na wiejskich drogach – kolarski kraj. Chciałabym pobyć tu dłużej i przekonać się, jak rzeczywiście się tu jeździ, czy Belgowie w ich miłości do kolarstwa pobiliby w moich oczach Brytyjczyków.
Mnóstwo tu dróg dla rowerów, jeśli czasem taką opuszczamy, to dlatego, że wjeżdżamy w coś bardzo wąskiego, gdzie ruch i tak jest znikomy. Okazuje się, że większość okolicznych wiosek też trzymała się tych samych wytycznych dotyczących robót murarskich, detali architektonicznych i sztuki ogrodowej. Cała okolica jest jak ceglany skansen. Mały żuraw budowlany na jednej z posesji przyciąga moją uwagę – budowa. Skurczybyki budują nowy stary ceglany dom: pustaki w środku, wełna mineralne i cegła z białą fugą na zewnątrz! Nie wiem, co budzi we mnie większy respekt, utrzymanie starego, czy budowa nowego w starym stylu. Efekt obu wszystkich nas tu bez ustanku zachwycał. Wszyscy bez pamięci zakochaliśmy się w belgijskiej prowincji.
Francja, która wygląda jak Belgia
Z Kasterlee mamy rzut beretem do diamentowej Antwerpii, ale w naszej podróży brakuje nam czasu nawet na krótki czil z kawą na składanym krzesełku, a co dopiero na zwiedzanie średniowiecznego miasta wielkości Łodzi. Pylamy do Francji, do Roubaix, żeby spokojnie odebrać numerki startowe i porządnie najeść się makaronu przed sobotnim wyścigiem. Po raz pierwszy biorę prysznic w kamperze, żeby nie tracić czasu i nie mogę powiedzieć, żeby czegoś brakowało mi w tym rozwiązaniu. Działa. Jest ciepło, w miarę wygodnie, nie ma luksusów i trzeba to zrobić szybko, żeby nie marnować czystej wody, ani nie zapełnić od razu całego zbiornika na szarą wodę. Dobry sposób żeby z brudnego kolarza, zrobić czystego kolarza. Nic mniej, ale też nic więcej.
Paryż-Roubaix, poczuj to!
Roubaix nie jest właściwie odrębnym miastem, to gmina w granicach administracyjnych Lille, stanowiąca odległe przedmieścia tego przemysłowego molocha. Podobno kiepsko tu z pracą, czyli od końca XIX wieku i początków wyścigu, przemysł zaistniał tu, rozkwitł i umarł i znów jest tak jak było: niby spokojnie, a jednak dekadencko.
Zaparkowaliśmy kampera pod jakimś blokiem na osiedlu zamieszkanym przez imigrantów, z kilometr od welodromu, zabraliśmy dokumenty, aparaty i ruszyliśmy w stronę centrum. Nie minęło kilka sekund, a usłyszeliśmy za sobą pokrzykiwania – ciemnoskóry mężczyzna, gestykulując, zbliżał się do nas szybkim krokiem. Nie wyglądał na wrogo nastawionego, choć początkowo nagły skok adrenaliny przygotował moje mięśnie do ewentualnej ucieczki lub skoku po szklaną butelkę, którą zlokalizowałam w trawie za płotem. Jak na Francuza, mówił świetnie po angielsku: “Nie zostawiajcie tu samochodu. Tutaj nawet policja nie przyjedzie, jeśli coś się stanie”. Dziwne uczucie. Witajcie we Francji. Przeparkowaliśmy samochód parę przecznic dalej.
Atmosfera na welodromie, błoto pod butami i chłód sprawiły, że poczułam się, jakbym znów szła kibicować na jakiejś wielkiej przełajowej imprezie. Ale przypomniałam sobie potem, że to ja sama będę startować i muszę ogarnąć sprawy tu, a potem najeść się i wyspać przed jutrem. Kolejki do biura zawodów wyglądały przerażająco, ale wszystko szło niewiarygodnie sprawnie – A.S.O. umi w takie rzeczy! Piotrek zdobył dla mnie piwo w plastikowym pamiątkowym kuflu z Paris-Roubaix Femmes 2022, wypiłam je zupełnie bezwiednie, oszołomiona emocjami. Czy byłam zestresowana? Jeszcze chyba nie, ale wiedziałam też, że mój poziom stresu nie skoczy już o wiele bardziej. Nikt, łącznie ze mną, nie oczekiwał, że wygram (poza tym Paris-Roubaix Challenge się nie wygrywa, nie jest to w gruncie rzeczy wyścig, choć swój czas można sprawdzić) i takie postawienie sprawy zdjęło z mojej głowy większośc zmartwień.
Najgorsza jest presja. Stres, żeby nie narobić głupot, żeby nie rozwalić się gdzieś bez sensu, albo nie zaliczyć bomby, to już zupełnie inne zmartwienia, one są zawsze i powinny być, by było bezpiecznie. Czułam się trochę jak przed startem w swoim pierwszym enduro – nie moja dyscyplina, mogę być ostatnia i nic się nie stanie. Nigdy nie chciałam jechać bruków, jestem beznadziejna na brukach, za słaba, za lekka, za słabe mam nogi i za słabe ręce – to zawsze kończy się kompulsywnym, kurczowym ściskaniem kierownicy, a tak się bruków nie jeździ… Nie czułam stresu, czułam się szczęśliwa, że tu jestem, ten wyścig jarał mnie totalnie, bo był najpiękniejszym klasykiem na świecie, a ja miałam najlepszy z możliwych rowerów, żeby godnie go przejechać. I taki był mój plan!
Piekło Północy, czyli Im Westen nichts Neues
W Piekle Północy nie chodzi o kurz, dystans, trud czy nieszosową nawierzchnię. Ten wyścig jest trudny, ale nazwa nie pochodzi od tego. To stary wyścig, tak stary, że wszystkie najlepsze drogi, były właśnie brukowane. W 1896 roku nikt nie nazwałby przyzwoitych dróg piekłem – drogi jak drogi, przynajmniej nie ma błota. Piekło wydarzyło się na tych terenach przez lata pierwszej wojny światowej i to ujrzała mała grupa oddelegowana przez organizatorów z Paryża w celu eksploracji okolicy w roku 1919. Kraj przetrwał, zniknęli za to ludzie, drzewa i miasteczka. Zostało błoto, ziemia posieczona pociskami, ścieki, gnijące martwe zwierzęta, czarne kikuty drzew i okopy. “Na zachodzie bez zmian” biegły depesze do ostatnich godzin wojny, która zagnieździła się tutaj, wgryzła w ziemię, pożerała kolejne dzieciaki w stalowych hełmach a potem wyrzygiwała ich ciała w mokrą glinę. Może nawet było jej obojętne, po której stronie ich postawiono. Wszyscy smakowali podobnie. Żylaści, przerażeni, jakby postarzeli się w pośpiechu. Wojna siedziała tu i żarła. Przez potwornie długie miesiące.
Paryż-Roubaix, wyścig inny niż wszystkie
W roku premiery pierwszego Treka Checkpointa jechaliśmy z Jackiem z Wrocławia w kierunku „strasznego mostu” w Czernicy. Było mroźno, ale całkiem słonecznie. Przejechaliśmy niebieski Jaz Bartoszowicki, który wyłożony jest drobnym, równym brukiem i za zakrętem wbiliśmy na kilkusetmetrowy fragment starego poniemieckiego bruku z wyślizganych granitów, z głębokimi szczelinami między kamieniami. Ja zjechałam na gruntowego „singla” wyjeżdżonego przez rozsądnych rowerzystów, Jacek darł środkiem granitowego piekła. „Muszę trenować,” wyjaśnił z uśmiechem. Mentalnie przybiłam sobie soczystego face palma, ale, powiedzmy, że rozumiałam jego motywację – Jackowi został wtedy jakiś miesiąc do Paris-Roubaix Challenge, którego ostatecznie gładko skończył z werdyktem „nie było tak źle”. Uwielbiałam ten wyścig, ale był daleko poza moją bucket list – bruki mnie nie bawiły, na bruki trzeba mieć kopyto!
Paryż-Roubaix w TV
Ile my się tego naoglądaliśmy! Zwycięstwo Boonena, po którym kamera Eurosportu łapie chłopczyka w niebieskim stroju z trójkolorową flagą, który wiwatuje na cześć zwycięzcy robiąc “gwiazdy” na trawie. Innego roku Cancellara wykorzystuje nieuwagę Belga, połykającego na szybko jakąś “kanapkę” i odpala swój sprinterski napęd, który połowa świata uznała wtedy za nadludzki i podejrzewała Szwajcara o stosowanie mechanicznego dopingu zainstalowanego w jego Domane. Cancellara zresztą miał do tego wyścigu wyjątkowy pociąg. Paryż-Roubaix to wyścig dla potężnych, silnych i jednocześnie wytrzymałych sprinterów, małe, lekkie chudzielce unikały go jak ognia. Fenomenalny Alberto Contador nigdy nawet nie stanął na starcie tego morderczego klasyku: zbyt płaski, zbyt szybki, zbyt wyboisty i wymagający przez to potężnej siły. To wyścig dla lokomotyw typu van der Poel! Poza tym jeśli połamiesz się na Paryż-Roubaix, możesz się nie wrócić do najlepszej formy na TdF.
Paryż-Roubaix na własnej skórze
Żaden z wiosennych klasyków nie zatrzymywał mnie na tak długo przed telewizorem, żadnego innego nie znałam tak dobrze. Las Arenberg, przed którym kamera z helikoptera pokazywała kopalniane zabudowania, jego ciemnozielona ponurość i dziwne betonowe estakady nad prostą jak struna drogą. Podskakujący, huczący peleton i jednostki rozpaczliwie walczące z łańcuchami i dobitymi oponami lub zbierające się z wyślizganych kamieni z obłędem w oczach. Las Arenberg zawsze wyglądał na wilgotny, nawet jeśli kolejne odcinki pavé tonęły w kurzu wzbijanym przez pędzący peleton. Na wjeździe do Lasku Arenberg należało być z przodu peletonu! Nigdy do końca nie rozumiałam dlaczego. Może taka była dobra praktyka, tak się utarło, taka tradycja… Miałam się tego dowiedzieć na swoich 40-milimetrowych oponach i paradoksalnie bardzo się z tego śmiać gdzieś wewnątrz siebie wypadającej z ulgą na asfalt po ponad dwóch kilometrach tego czegoś. Trouée d’Arenberg i wysadzaną platanami aleję prowadzącą na welodrom w Roubaix dzieli jakieś 100 km. Po drodze sporo jest bruków.
Bruki, jak to jechać?
Jeśli myślisz “bruki”, masz pewnie swoje wyobrażenie, w zależności od części kraju, w której mieszkasz. Na Górnym Śląsku czasem trafiają się jeszcze stare poniemieckie kamienne drogi, jest trochę nowych brukowanych ryneczków, ale nie słyniemy z tego, nikt do nas “na bruki” nie przyjeżdża. Kaszubskie i mazurskie dukty z polodowcowych otoczaków wyjaśniły mi trochę lepiej, na czym polega przemieszczanie się po tym szicie rowerem. Polega na modleniu się o koniec! Niskie ciśnienie w oponach i maksymalna moc w pedały. Żadne tam miękkie kadencje. Żadne wybieranie linii. Full gas, luźne nadgarstki, nisko nad kierownicą i niezłomna wiara, że nogi i ramiona wytrzymają. Bruki to sprint. Inaczej to jak jazda góralem pod górę w poprzek kłód drewna nad trzęsawiskiem pod szczytem Baraniej Góry – przetaczanie się. Nad brukami trzeba lecieć. Żeby lecieć nad brukami, trzeba mieć potężne kopyto! Do potężnego kopyta, dobrze mieć też rower, który pozwala je wykorzystać.
Wyścig
Mój wyścig ma 147 km i 19 odcinków pavé, co oznacza około 30 km bruków klasy kaszubskiej i gorszych. Zarówno dystans, jak i liczba brukowanych fragmentów jest niemal identyczna jak w wyścigu kobiet, który w sobotę rozstrzygnie się na welodromie parę godzin po naszym. Od jesieni nie przejechałam 150 km. Od jesieni w ogóle mało jeździłam. To nie jest najdłuższy możliwy na Challenge’u dystans, ale to jedyny sensowny, który zaczyna się i kończy w Roubaix. Dłuższy o 28 km maksymalny dystans obejmuje wszystkie 30 brukowanych odcinków, które jadą prosi, ale wymaga wczesnoporannego transferu do odległego Busigny i średniej prędkości powyżej 27 km/h (z uwagi na ścigające nas panie) – logistycznie niewykonalne. Fizycznie również.
Pierwszych 55 km
Nie startujemy razem, nie ma specjalnych sektorów, nie ma jednej godziny startu. Średni dystans startuje między 7:00 a 8:30. W porannym szale bardzo doceniam fakt posiadania prywatnego kamperowego Toi-Toi’a – ależ to było komfortowe. Na welodromie gra muzyka, konferansjer rozmawia ze startującymi, ustawia ich w linii i puszcza. Przesuwamy się szybko do przodu, pozujemy do zdjęć, gadamy, śmiejemy. Mam świetny nastrój, cieszy mnie ten dzień, ta atmosfera i to że w ogóle tu jestem. Wiem, że mogę dać z siebie wszystko, ale wcale nie muszę, chcę pojechać swoje i sprawdzić, co to będzie oznaczać na płaskiej (hejterka płaskiego, wiecie), najeżonej brukami trasie, po których niewielu jeździ naprawdę dobrze.
Ciągnij i daj się ciągnąć
Maciek jest szybki, na Gravmageddonie uciekł mi na pierwszym podjeździe, ale z Kasią uda mi się przez chwilę jechać. Chwytamy kolejne grupki i przesuwamy się do przodu, nie jedziemy spokojnie, a Kasia jeździ dynamiczniej ode mnie, jest szybko, ale parę godzin powinnam w tym tempie dać radę. Czasem my dochodzimy jakąś grupę, czasem ktoś dochodzi nas i znika na kolejnym rondzie, za kolejnym zakrętem. Wieje, ale na szczęście to nie wichura. Nasza trasa jest pętlą, mogę więc liczyć, że wiatr, który teraz przeszkadza, w jakimś momencie zdecyduje się pomóc.
Bufet
Na jakiejś długiej prostej, wraz z kolejną grupką, na swojej Orbei w kolorze mango, dochodzi nas Aga. Kasia puszcza się za nią. Ja odpuszczam. Zostaję “sama” i rozpoczynam nabór do swojego teamu. Idzie dobrze i kilometry szybko uciekają. Jest i pierwszy bufet, gdzie nawet nie próbuję dopchać się do jedzenia. Zjadam swój batonik, robię parę zdjęć, zamieniam parę zdań z dwoma Azjatami, którym podobał się mój Grizl i ruszam dalej. Chcesz być szybki, jedź szybko. Chcesz być szybki mimo bycia wolnym, ogranicz przerwy do minimum!
Rower
Canyon Grizl CF SL 7 Throwback jest różowo-niebieski i gdy go zamawiałam, zupełnie nie tak go sobie wyobrażałam. Purple anodized stem, brzmi jak fioletowy mostek, a tribute to the 90s brzmi w ogóle jak coś fioletowego lub szmaragdowego, koniecznie z brokatowymi mazami! Jeśli chodzi o malowanie, Grizl Throwback jest jednak bardzo zachowawczy – zwykły Grizl, tylko dziwne zestawienie kolorów, do tego ma srebrne koła i srebrną kierę i to czyni go delikanie “supermarketowym”. Jednakże… za żadnym z moich rowerów nigdy nie oglądały się małe dziewczynki. Wszędzie gdzie jadę na Grizlu, małe dziewczynki głośno komunikują mamom swój zachwyt. W czasie Paris-Roubaix Challenge aprobatę komunikowali również Azjaci, dwóch Amerykanów (w tym jeden na Madone Project One) i kilku Belgów. Czy Canyon Grizl nadaje się jednak na Paryż-Roubaix? To zależy, czy jesteś w World Tourze, czy nie. Jeśli nie, to do przejechania trasy wyścigu nadaje się lepiej niż Twoja szosa!
A co jeśli nie Canyon Grizl?
Gdyby w moim garażu nie pojawił się Grizl, wyścig pojechałabym na Złotym (moja karbonowa, ważąca 6,8 kg szosa, na 25-milimetrowych szytkach nie nadaje się do tego za grosz). Złoty to aluminiowy przełajowy Trek Crockett, do którego z racji jego rocznika, mieszczą się oponki 40 mm. Ma wprawdzie mało szosowe przełożenia, gdyż to rower na gravelowe góry, ale zmiana koronki z przodu na jakieś 38 lub 40 T załatwiłaby sprawę. Mechaniczny Rival 1×11 na wyścigowe przeloty do 150 km po mieszanych nawierzchniach nadaje się doskonale, potem zaczyna robić się już bardziej ultra, a wiadomo, że ultra jeździ się inaczej, więc 1×11 nadaje się tym bardziej.
Grizl to jednak inna bajka: Rival AXS ma o jeden bieg więcej, a Niemcy zdecydowali się w nim na korbę z koronką 40 T – to typowy rower na płaskie trasy. Do tego ma coś, czego nie ma Złoty – sztycę S15 VCLS 2.0 CF! Ta sztyca nie tyle uratowała mój tyłek, co pozwoliła z honorem zakończyć wyścig ze średnią prawie 26 km/h (na gravelu, bez peletonu, w kategorii woman masters ++, bo nie wiem, jak to inaczej przedstawić). Resorowana sztyca Canyona pozwala bowiem siedzieć w siodle i zachować regularny mocny obrót korby, mimo że wszystko wokół próbuje Cię z siodła wyrzucić. Ta sztyca to największy game changer na tego typu trasach. Jeśli stać Cię na nią i pasuje do twojego roweru, kup ją, nie pożałujesz.
Przed wyścigiem, w Grizlu wylądowały także nowe opony Maxxis Velocita 120 tpi 40 mm na mleku, z którymi bardzo się polubiłam sezon wcześniej. Doskonałe na asfalcie z racji szosowego bieżnika, równie świetne na szutrze i kamienistych beskidzkich nawierzchniach (z uwagi na świetną gumę, wyjątkowo wysoki profil i dużą amplitudę ugięcia) oraz, co może być zaskoczeniem, bardzo przewidywalne w błocie – po prostu konsekwentnie nie jadą i nie trzymają! Jakiekolwiek warunki spotkałyby mnie na Paris-Roubaix Challenge, pozostawienie w rowerze grubego bieżnika byłoby poważnym błędem: zamulałby na asfalcie i nie ratował na wypolerowanych granitach, na mokrym polnym bruku nie trzyma nic. Poziom ciśnienia w oponach opisałabym jako gravelowy, w kierunku MTB, czyli miękko. Great Lakes Gravel i parę innych gravelowych przygód nauczyło mnie, że miękko prawie nigdy nie oznacza wolniej!
Arenberg – pierwszy i najgorszy
Lecimy szerokim asfaltem wzdłuż jakiegoś kanału lub moczarów, bo po obu stronach drogi widać jedynie trzciny i jakieś osiki. Wytężam wzrok, żeby z naklejki, którą pieczołowicie przykleiłam na górnej rurze odczytać, na którym dokładnie kilometrze zacznie się łomot. Lada chwila. Przed nami coś się korkuje: więcej ludzi, więcej samochodów, ktoś kieruje ruchem, zatrzymuje nas – ustępujemy długiemu dystansowi, który jadąc lekko z górki od strony zabudowań kopalni wbija na wprost w brukowaną śmierć. My stoimy i gapimy się, jak dzieci zatrzymane przez szlaban na przejeździe kolejowym, z nudów liczące towarowe wagony. “No to teraz zobaczymy!” myślę sobie. “Byle tylko dobrze się rozpędzić na tych 20 metrach asfaltu”.
W czasie wyścigu prosów wzdłuż brukowego duktu stoją metalowe płotki – nie da się uciec na pobocze. Teraz widzę, że pobocze to szeroki, trochę błotnisty szuter, którym pewnie na co dzień poruszają się miejscowi. Ja będę twarda – walę środkiem! Pierwsze 200 metrów idzie mi dobrze, pełna moc w pedały i utrzymując prędkość około 30 km/h, osiągam efekt nadbrukowej lewitacji. Kolejne 100 metrów to odcinek spazmatycznego śmiechu, po którym tracę czucie w dłoniach i nie jestem już pewna, czy trzymam kierownicę. Moje cudownie przyczepne, miękkie opony o potężnej objętości pieszczotliwie przytulają się do każdego kamienia na swojej drodze, toczą się po nim, nie odrywają, póki nie rozdzieli ich nieuchronnie zbliżająca się szczelina – luka – przepaść. Wtedy zapadają się w nią, toną w jej otchłani, wołając do mnie, bym je stamtąd wyciągnęła, wyrwała. Każdy kolejny kamień jest jak stopień, na który trzeba wepchnąć koło, zmusić je, żeby się wtoczyło. Siłą. Każdy kamień jest jak klin, który ma cię zatrzymać. Czasem mam wrażenie, że szczeliny zajmują tu większą powierzchnię niż same kamienie.
Po dwóch kilometrach jestem wyczerpana, mimo że w połowie segmentu odpoczywałam podczas zakładania łańcucha, który ewakuował się z korby podczas zmiany biegu na bardziej miękki. Średnia z segmentu 20 km/h. Pełna widoczność. Możliwość omijania największych dziur. Możliwość zjechania na pobocze w celu naprawy defektu. Kiedy lecisz tu z prędkością 60 km/h, w żywej masie peletonu, widzisz przed sobą jedynie zwielokrotnione plecy innych zawodników. Potworność tego bruku widzą tylko pierwsi, reszta musi liczyć na własne czucie reakcji roweru i obserwacje tych przed, o dziurze dowiesz się zawsze za późno. Ci, co lecą tu 60 km/h, nie mają gravelowych opon!
Dlaczego Arenberg jest tak trudny?
Kolejne kilometry
Od Lasku Arenberg asfalty zaczynają przeplatać się z brukami. Dzień wcześniej starałam się zapamiętać sekwencję tych splotów: na którym kilometrze można wziąć oddech, na który szykować siły. Każdą brukowaną sekcję zaczyna i kończy brama w kolorze, który odpowiada poziomowi trudności odcinka. Nie zawsze decyduje o tym jakość (złość) bruku, długość odcinka też ma znaczenie. Ktoś to przemyślał, choć nie zawsze, w moim odczuciu, czwórka była straszniejsza od trójki. Trójki też zdarzały się koszmarne.
Po stu kilometrach zaczynam odczuwać zmęczenie. Coraz wolniej kończę brukowane odcinki, na coraz mniej starcza mi sił w nogach i ramionach. Ramiona męczą się najbardziej, pod koniec każdego pavé moje tricepsy żarzą się z przepracowania: lekkość, jaką chcę dać przedniemu kołu, przekłada się na lekkość, z jaką trzymam kierę, pozwalam jej drgać, podskakiwać, tańczyć, korygując jedynie kierunek jazdy, to tak jakbym cały czas robiła dziwnego planka na drgającej, niestabilnej podłodze. Ta lekkość nie wymaga wielkiej siły, ale zmusza, żeby wytrzymać w dziwnej pozie, do której nie miałam kiedy przywyknąć.
Le Carrefour de l’Arbre – Ania, zapierdalaj!
Ten pięciogwiazdkowy odcinek pavé doskonale kojarzę z Eurosportu – jeśli tylko nie pada, kurzy się na nim niemiłosiernie. Jest dziurawy i długi, wystawiony na wiatr, w połowie długości skręca o 90 stopni w lewo, gdzie, dałabym sobie uciąć palec, robi się jakoś pod górę (bruki pod górę to wyjątkowe diabelstwo!). Kiedy z tęsknotą w oczach wypatrywałam bramki kończącej odcinek, usłyszałam swoje imię. Skandowane w równych interwałach, przez więcej niż jedną osobę. Zignorowałam te omamy, próbując zająć mózg szacowaniem odległości do końca wybojów. Na poboczu przynajmniej cztery osoby, owinięte w belgijskie flagi, wpatrywały się we mnie, ewidentnie wrzeszcząc moje imię i wiwatując, kiedy przejechałam obok. Piątą osobą był Piotrek. “Nie umieli zapamiętać “zapierdalaj”, trochę już chyba wypili”. Tyle zdążyłam usłyszeć. Belgowie potrafią kibicować!
Welodrom Roubaix – szybko albo wcale
Od długiego czasu jadę sama. Ci, którzy mnie dochodzą, są za szybcy żebym umiała zabrać się z nimi. Ci, których dochodzę sama, jadą za wolno, żeby był sens się za nimi wlec. Na 20 km przed metą nie trzeba mieć szczególnie mądrej taktyki, zwłaszcza jeśli tysiące “rywali” są już na mecie, wystarczy jechać na tyle szybko, na ile się da. Mimo całego zmęczenia, wciąż czuję się szczęśliwa. Płaskie trasy zawsze dawały mi w kość, tutaj doszedł jeszcze czynnik specjalny. Wiem, że to zasługa roweru i jego konfiguracji, ale dziś poczułam się królową bruków: zmęczona, ale nie zniszczona. Na żadnym szosowym wyścigu, żadna moja umiejętność (czy supermoc) nie dawała mi takiej przewagi, jaką dziś miałam na brukach. “Miękko prawie nigdy nie znaczy wolniej!”
Udało mi się nie przegapić odbicia do mety. W wyścigu amatorów nie pokonuje się całego welodromu. Przejeżdża się łuk i pod koniec pierwszej prostej wręczają Ci medal. Jeśli wydaje się Wam, że po 147 km i walce z kamulcami na trzydziestu z nich, uda Wam się wjechać na bandę toru… Ja przejechałam paręnaście metrów i uświadomiłam sobie, że jestem za wysoko, pod zupełnie nieodpowiednim kątem i ze stanowczo za małą prędkością. Trawersowanie betonowego toru to głupi pomysł. Zjechałam na płaską część. Może kiedyś spróbuję tego triku w Pruszkowie. A może zostawię to sobie na inne życie.
Z tego dnia nie pamiętam nic więcej i właśnie teraz to do mnie dotarło.
Ale nachyżowują!
Następnego dnia, bez większych logistycznych ceregieli, spakowaliśmy cały dobytek, zabezpieczyliśmy rowery w luku i ruszyliśmy na trasę wyścigu, zerknąć jak NAPRAWDĘ jeździ się po brukach Paryż-Roubaix. Zaparkowaliśmy w jakimś sennym, przystrojonym w zajączki i jajka miasteczku przy trasie, z którego łatwo będzie uciec na autostradę, wyciągnęliśmy rowery i pognaliśmy do najbliższego odcinka pavé popatrzeć na prosów.
Usiadłam w trawie, ustawiłam przysłonę na 3,5, żeby coś jednak było ostre, upewniłam się, że czas otwarcia migawki nie spada poniżej 1/1000 sekundy, włączyłam najszybszą serię i tryb ciągłego ostrzenia. I tyle. Co wyjdzie, to wyjdzie. Kolarze spędzą przed moim obiektywem parę sekund. Nawet gdybym chciała wypatrzeć kogoś konkretnego, mam małe szanse, że mi się uda. Najpierw zarechotał nad nami helikopter, przejechała karawana samochodów, za nimi jak pociąg na karbonowych kołach przeleciał peleton. Wszystko trwało może minutę: zadźwięczało, załomotowało i ucichło. Przejechali i w ogóle nie wyglądało, jakby brukowana nawierzchnia stanowił dla nich jakiś kłopot. Mój samozwańczy tytuł królowej bruków był jednak bardzo względny. Tegoroczny Paryż-Roubaix był najszybszym w 120-letniej historii. Mathieu van der Poel, który go wygrał, rozwinął średnią prędkość 46,84 km/h, czyli jechał średnio ponad 20 km/h szybciej ode mnie, na dystansie dłuższym od mojego o 110 km. That’s all, folks!
Biedronki i żuczki w lany poniedziałek
Dotarliśmy do Poznania w południe drugiego dnia Wielkanocy. Tego dnia nikt nie chciał naszego kampera z powrotem. Wysprzątaliśmy z Piotrkiem autko na jednej ze stacji za miastem, opróżniliśmy zbiorniki, wyszorowaliśmy budę na myjni i późnym popołudniem zaparkowaliśmy w uroczym miejscu na skraju Wielkopolskiego Parku Narodowego. Za oknami gęgały gęsi, a my na dosłownie chwilunię postanowiliśmy odpocząć na szerokim łóżku, które przez ostatnie dni stanowiło wydzielone królestwo Maćka. Kiedy się obudziliśmy, właśnie zachodziło słońce oblewając całą okolice miedzianą poświatą. Dopiero tamten wieczór pokazał mi, jak fajne może być kamperowanie: zjedliśmy makaron, napiliśmy się wina i po prostu odpoczywaliśmy. Świeże stokrotki w wazoniku załatwimy następnym razem.
Trzy kultowe trasy Paris-Roubaix Challenge
Nasza wyprawa na Paryż-Roubaix była możliwa dzięki:
Warszawskie Centrum Caravaningu
oraz Bürstner
Puszkowane jedzonko mieliśmy od Wyroby Kościuszko
odżywki od MondoLab
a maści na ból d. dostarczyli Race Balm
Ciekawej analizy kamperowego życia z rowerami dokonał nasz współlokator i mój redakcyjny kolega Maciek Machowski w materiale Kampery i rowery – marchewka z groszkiem
Sprzęt foto, który posłużył do zilustrowania reportażu
Sony Alpha 7 III + Zeiss 35 mm f/2,8 oraz Zeiss 135 mm f/2,8
Sony RX100 III (zdjęcia z dnia wyścigu)
iPhone 13 Mini
Przeczytałeś? Coś przyszło Ci do głowy? Napisz. To dla mnie ważne.
Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć mnie i postawić mi wirtualną kawę. Na lepsze i szybsze pisanie!
Wpadnij też do mojego sklepiku, gdzie znajdziesz niebiańsko miękkie czapki z wełny merino, które robię na drutach, kiedy już nie mam ochoty na więcej pracy i rozmyślań.
Może zamiast wirtualnej kawy, wesprzesz mnie zakupem czegoś dla siebie…
Ale to była przygoda…
Ech… te wpisy pojawiają się stanowczo za rzadko! Człowiek tak wypatruje potem nowego, przez rok cisza, nagle jeb! Jest wpis! No i potem znów długa cisza. Zawsze cieszy dobry tekst. Taka wartość dodana do leniwego przedpołudnia że śniadaniem i radiem w tle. Pozdrawiam. Nie znęcaj się nad nami i pisz tutaj częściej.
Coś napiszę 🙂