Bałam się. Bałam się jak cholera. Nocne strachy w ciągu dnia wydają się niedorzeczne, ale w nocy są zupełnie realne. Można „obśmiać” strach, można go „zahałasować”, można zrzucić trochę odpowiedzialności na towarzyszy i wierzyć, że z nimi nic Ci nie grozi. Tak jest łatwiej. Ale czy rozsądniej? „Bałbym się teraz nocować w górach,” powiedział nam zatroskany lokales, gdy wyłączyliśmy już Garminy i prowizorycznie umyci, jedliśmy ekspresowy budyń, czekając na powrót do domu. „Zima była słaba. Niedźwiedzie są jakieś rozjuszone. Jedną niedźwiedzicę musieli zastrzelić, bo za bardzo podchodziła do ludzi”.
Właściwie nie bałam się niedźwiedzi. Bałam się dźwięków, które trzeba by zidentyfikować, urealnić i zareagować na nie. Bałam się, że nie będę wiedziała jak. Bałam się zapachów, które nas owiewały. Bałam się wilków, które przyjdą zjeść mojego psa, który postanowił spać poza namiotem… Dlatego właśnie spałam z 21-centymetrową piłą do drewna pod materacem!
Kończ pracę i jedź w góry
Jeszcze świeci słońce, jeszcze nie myślę o wyciąganiu latarki. Jeden dom przy drodze, jeden zaparkowany samochód i my: teren prywatny, ale za piwo można parkować, śmieje się gospodarz. Strumień tuż przy samochodzie jest przejrzysty, krystaliczny, zimny.
Znów się spieszyliśmy, znów pakowanie gratów w nocy poprzedniego dnia i dorzucanie od rana tego, co się przypomni w ciągu kolejnych godzin, w czasie których próbujemy skupić się na pracy, żeby nie kończyć tygodnia zaległościami.
Jest prawie 20:00, ale upał wcale nie zelżał. Pogoda jak przed burzą, ale niebo jest prawie bezchmurne – padać będzie dopiero, gdy w drodze powrotnej przekroczymy granicę z Czechami, Cieszyn wyskoczy na nas we fleszach dziwnych poziomych błyskawic.
Pierwsze kroki
Plecak nie jest nawet specjalnie wypchany, spokojnie weszłaby do niego jeszcze puchówka i z trzy paczki ciastek, ale szlak rozpoczyna się bardzo stromym podejściem i ledwo stawiam kroki – czasem wydaje mi się, że jego ciężar pociągnie mnie w dół, na plecy, że nie utrzymam równowagi przy kolejnym kroku. Kroczę jak Wuj Truj z Muminków – marudny, pokurczony dziadyga, kiwam się na boki stawiając krótkie nóżki na kolejnych, wyrzeźbionych w ziemi stopniach pełnych obłych wapiennych kamieni o dziwnym rysunku. Brakuje mi tylko wyciągniętego filcowego kapelusza i laski. Szlak jest singlem wśród traw i ziół i takim pozostanie aż do szczytu Magury, a może nawet dalej, gdzie będą się w niego wplatać błotniste leśne fragmenty o krowim zapachu. Ten zapach pojawi się jeszcze kilka razy. Zapach krów, bez udziału krów – krów w górach nie spotkaliśmy.
Wielka Fatra rowerem?
Rowery nie mają tu wstępu, oznaczone na mapie trasy rowerowe nie prowadzą w góry, biegną dolinami, są asfaltowe, pełne elektryków i ludzi bez kasków. Tacy w kaskach też się czasem zdarzają. Park Narodowy Wielka Fatra również ma w sobie coś w Wuja Truja: niechętnie zaprasza do środka – ledwo uchyla drzwi, nie zapala światła, nie częstuje piciem, nie proponuje nic do jedzenia, ewentualnie wskaże nosem jakiś jagodowy krzaczek, którego nie chce mu się obrabiać, wypuszcza z terrariów i klatek swoje domowe zwierzęta, choć wie, że się boisz i generalnie daje Ci do zrozumienia, że nie zapraszał. W sumie nie wiadomo, czy to taki typ, co lubi siedzieć sam, czy taki co unika ludzi, bo boi się, że jeszcze komuś przypieprzy.
Mikrodrony made in China
Niebo ciemnieje, pies szaleje w trawach, czasem przystaje i strzyże uszami. W pobliskim zagajniku odzywa się sarna – brzmi jak połączenie goryla z chupacabrą, nawet jelenie nie wydają równie przerażających dźwięków. Na łąkach czuję się spokojna, latarka rzuca przytulny snop światła pod nogi, idziemy wąską wydeptaną ścieżką, pies rzuca czerwone odblaski na otoczenie – kiedyś przyczepiliśmy mu do obroży decathlonową lampkę dla biegaczy i tak już zostało, teraz cieszę się, że nie muszę wypatrywać go w ciemnościach, takie wypatrywanie, jeśli trwa o sekundę za długo, niepotrzebnie podnosi tętno. Nad trawami unoszą się pierwsze tego lata robaczki świętojańskie. Jeszcze nigdy nie udało mi się ich sfilmować, ale może tak ma być, może świetliki trzeba oglądać na żywo, na filmie stałyby się tylko złudzeniem, czymś, w co można, ale wcale nie trzeba wierzyć. Mikrodrony z zieloną diodą made in China.
Śpiewaj, tańcz i klaszcz
Las jest absolutnie cichy, jedyne dźwięki, jakie w nim słychać, to nasze, przyniesione z cywilizacji, chrapliwe, ostre, głupie. Kiedy wchodzimy w las, Piotr klaszcze. Wolę to klaskanie niż przyśpiewki Mariana, w tym środowisku są jakieś mniej agresywne, brzmią co najwyżej jak łamanie gałęzi. Próbuję sobie przypomnieć, wygrzebać z pamięci choćby strzępek informacji, sugestię, czy niedźwiedzie łażą po nocy, czy wilki mają w zwyczaju szwędać się po ciemku. Nie mówią takich rzeczy na National Geographic. Przyjmuję, że jeśli wpadniemy na jakiegoś zwierzaka, to tylko przez jego gapiostwo, dlatego tak, to klaskanie mnie uspokaja.
Koliba Príslop
Nasz wieczorny marsz nie jest długi i poza dwoma pierwszymi stromym kilometrami byłby to spacer, gdyby nie cholerny dwutonowy plecak (damn). Docieramy do skrzyżowania szlaków i dalej idziemy już szutrową drogą w stronę chatki, gdzie się zatrzymamy. Mały parterowy drewniany domek z poddaszem okolony jest elektrycznym pastuchem i jest całkowicie wyludniony. Stół, cztery drewniane prycze z siennikami podwieszone łańcuchami do sufitu, poduszki ułożone w stos, trzy krzesła, na stole zamknięta puszka słowackiego pasztetu, kilka pustych butelek, świeczka, zapałki i siekiera z wyciętym w trzonku napisem “neber”, czyli “nie zabieraj” – proste wnętrze, proste komunikaty. Jest prawie północ.
Spielverderber*
Pół flaszeczki Jägermeistra zostawiam sobie na drugi wieczór. Teraz te małe łyczki ciepłego alkoholu rozpływają się w moich ustach i grzeją wnętrze. To taka chwila, że powinnam poczuć szczęście: jest noc w dzikich górach, jest idealne miejsce na nocleg, jest ciepło, spokojnie, bezpiecznie, pięknie. Ale ja nie umiem ostatnio w szczęście, nie umiem w radość. Jestem zamrożona. Chciałabym nachapać się bliskości, uśmiechów, ciepła, rozmów i wyrozumiałego milczenia, a coraz bardziej krztuszę się samotnością.
*ktoś, kto psuje zabawę
Na takie momenty jak ten nie można być ślepym, nie wolno ich wypierać, takie momenty powinno się celebrować, stać obiema nogami na ziemi i jednocześnie unosić się nad tym wszystkim w osłupieniu i zrozumieniu zarazem. Przyglądać się samemu sobie tak jakby trochę z daleka, świadomie, smakować wszystkie emocje. Może nawet trochę sobie zazdrościć, a trochę nie dowierzać w to, co się wydarza. Tymczasem gdyby nie to, co próbuję tu zanotować, ten wieczór zostałby tylko kropką na końcu trasy zapisanej na Stravie. Tylko to, co zarejestrował Garmin jest dokumentem mojego udziału w życiu. Resztę ledwo pamiętam. To najsmutniejsza rzecz, jaką sobie zrobiłam. I nie wiem nawet, kiedy przestałam nad tym panować, kiedy ostatecznie zapadłam się w tę galaretę otępienia i nic nieczucia.
Radość musiała uciec jako pierwsza, bo właśnie w radości jest się najbardziej bezbronnym: kiedy się cieszysz, ufasz i zdejmujesz zbroję, bo atak w takim momencie wydaje się niedorzeczny, niemożliwy. Nikt w pełnym słońcu nie myśli o rzeczach, które mogą czaić się w ciemnościach. Kiedy ktoś gasi cię w twojej radości, na początku tylko patrzysz w osłupieniu, może trochę kulisz ramiona, ale kiedy nauczysz się, że “atak” może nastąpić w każdej chwili, już nie zaryzykujesz radości. Kto ma odwagę tańczyć na polu minowym? Kiedy tak ładnie umyłeś podłogę i czekasz na pochwałę, szlag mokrą szmatą nawet specjalnie nie zaboli, ale złamie ci serce.
Podobno dorośli ludzie nie pozwalają, by zabierano im w ten sposób energię. Nie szukają winy w innych, biorą odpowiedzialność za siebie i mówią dość. Walą pięścią w stół, wychodzą i nie wracają albo jakoś tak. Tyle tylko, że ja już byłam dorosła, teraz jestem po prostu stara.
Piżama i cisza nocna
Śpiwór szeleści i klei się do skóry, kiedy próbuję się do niego wślizgnąć. Mam na sobie swoją domową piżamę i ma to dla mnie jakieś szczególne, choć trudne do zdefiniowania, znaczenie. Piżama oznacza zadomowienie. Oznacza coś dłuższego i pewniejszego od tymczasowości. Oznacza, że o niczym nie zapomniałam, że nie chcę czegoś szybko odbębnić, ale na moment się zakotwiczyć.
Cholerny śpiwór został pomyślany dla ludzi, którzy nie potrzebują się wysypiać. Jest wąski, klejący, a kaptur prędzej czy później ląduje na mojej twarzy. Słyszę jeszcze psie łapki człapiące po drewnianej podłodze chaty i chwilę później mam go obok siebie – cwaniak wie, że nie jesteśmy w domu, a poza domem domowe zasady nie obowiązują – można spać na łóżku. Robię jeszcze ostatni zryw, ściągam czołówkę z gwoździa w ścianie, na którym ją powiesiłam i kładę ją obok głowy – na wszelki wypadek. W nocy na zmianę budzi mnie ból pleców i warczenie psa. Na zewnątrz jest absolutnie cicho, nic się nie dzieje, dopiero nad ranem na szutrowym szlaku słychać samochód, który mija chatę i jedzie w swoją stronę.
Wuj Truj
“Która jest?” odzywa się do mnie niebieski śpiwór leżący na ławie przed domkiem – Marian. “Wpół do piątej,” odpowiadam szurając niedbale założonymi butami. Powinnam zapytać, czy nie było mu zimno i czy dobrze mu się spało, ale nie przyszło mi to do głowy – jestem bucem, który “odumiał” w ludzi. Wuj Truj! Mówiłam! Domek jest jeszcze w cieniu ale dzień rozpoczął się już na dobre. Wszystko jest świetliste, przejrzyste, w takiej scenerii, żadne dziecko nie uwierzyłoby w beboki. Zasypiam na kolejne dwie godziny.
Najlepsza najgorsza kawa świata
To jednak musi być prawda, że smak kawy zależy od tego, jak bardzo jej w danej chwili potrzebujesz. Zalana wrzątkiem najzwyklejsza MK Cafe w tamten poranek smakuje równie dobrze jak fusiara zalana wodą z czerwonego kranu na ruderowatym BP w szkockich górach (Brytyjczycy ciągle mają dwa krany przy umywalkach), jednym słowem – jest wyborna! Nie mogę uwierzyć, że jeszcze 12 godzin wcześniej chciałam pakować do plecaka kawiarkę. Wczorajszy Wuj Truj prawdopodobnie wyjebałby ją w krzaki z głośnymi przekleństwami.
Po co Ci słowacki?
“Dobrú chuť,” rzuca przybysz i zaraz dodaje po polsku “Smacznego”. Jest wysoki, ma poczciwą słowacką twarz a na nogach wysokie górskie buty. Idzie do źródełka, które znajduje się za chatą, znika nam na chwilę, ale wraca i przysiada się do nas na śniadanie. Mówi doskonale po polsku. “wy nie musicie znać słowackiego, po słowacku mówi 5 milionów ludzi na świecie – nikomu poza nami ten język nie jest potrzebny.” Nocował w górach, pokazuje nam zdjęcia drewnianej utulni z sianem na podłodze – nie zapamiętałam lokalizacji i teraz tego żałuję. Dwie noce wcześniej spał w Tatrach Zachodnich pomiędzy Wołowcem a Rohaczami. Idzie w tym samym kierunku co my, i podobnie jak my, nie ma konkretnego planu. Przez parę kolejnych godzin będziemy trafiać na ślady jego wysokich butów odciśnięte głęboko w miękkiej ziemi, potem nam zniknie.
Poczym mi pywo
Tego dnia ustaliliśmy naszą trasę na lajtowe 20 kilometrów i zaplanowaliśmy nocleg w okolicy Chaty pod Borišovom – jedynego oficjalnego schroniska w Parku Narodowym Wielka Fatra. Pierwszy kilometr to szeroka szutrówka, która cieszy mnie niezmiernie, bo daje nadzieję na lżejszy dzień mimo ciężkiego plecaka. Szuter odbija jednak w bok i zostawia nas oko w oko ze stromą jak tatrzański szlak ścieżynką prowadzącą wśród drzew i kwiatów niemal pionowo pod górę. Veľkofatranská Magistrála przez kolejne 10 kilometrów będzie udowadniać nam, że nie jest najpopularniejszym szlakiem na Słowacji – pozostanie wąska, momentami zarośnięta, w innych miejscach prowadzić nas będzie przez stare wiatrołomy i zmuszać do przekraczania potężnych bezkorych świerków, nad których pokonaniem trzeba chwilę pogłówkować. Wszystko to z każdym kilometrem będzie wyciągać z nas siły.
Albo nie!
Jest niemiłosiernie parno, po kilku minutach na słońcu skóra pokrywa się potem, który nie życzy sobie odparować nawet w cieniu lasu. Właściwie nie ma znaczenia, czy poruszamy się lasem, czy jesteśmy na otwartej przestrzeni – jest bardzo ciepło, najlżejszy wiatr przynosi wyraźną ulgę, ale niewiele to zmienia. Idziemy bardzo wolno i mam dużo czasu na filmowanie storczyków i lilii i zastanawianie się, jak pozbyć się plecaka. Pozbyć w znaczeniu nie zabierać tych wszystkich rzeczy, które mam w środku i jednocześnie być w stanie przedsięwziąć naszą wyprawę. Im dalej jesteśmy, tym mniej możliwe mi się to wydaje.
Mamy ciupagę w domu
Tego dnia spotykamy 6 osób: naszego Słowaka na miejscu pierwszego noclegu, na Kľaku mijamy parę, która robi sobie zdjęcia – nie są zbyt rozmowni, ale ich obecność fałszywie podpowiada mi, że zbliżamy się do cywilizacji (wyglądają jak typowi turyści na Sarniej Skale w Zako i mój mózg sam zaczyna dopisywać do ich istnienia wizję straganów pełnych ciupag i zimnej coli za gruby hajs), samotnie wędrującą kobietę, która z daleka mówi nam dzień dobry, gdy my odbijamy do źródełka i parę Czechów, którym “sprzątnęliśmy” sprzed nosa noclegową polankę, co zmusza ich do dalszego marszu przez wiatrołomy i poszukiwania miejsca na nocleg gdzieś dalej. Pustki. Na Wielkofatrzańskiej Magistrali nie ma też zbyt wiele źródeł wody. Mapy.cz podpowiadają nam dwa punkty (poza głównym szlakiem), które są autentycznym wybawieniem. Wody w tym upale szybko ubywa, tym bardziej, że musimy poić również psa, któremu pić chce się nie mniej niż nam. Drugie źródło, oddalone od naszej noclegowej polanki o 600 wiatrołomowych metrów, zostaje też naszą łazienką: iglasta ściółka, kilka kamieni i wartko płynąca zimna, ale nie lodowata woda – cud!
AAA lekka wersja wody. Tanio
Nie jestem fizycznie przygotowana na podobne wyprawy. I chyba nigdy nie będę. Tego dnia pod wieczór, kiedy podejmujemy decyzję o zakończeniu marszu, zostawiamy plecaki i z “piżamami” w ręku wracamy do wodopoju na szybki “prysznic”. Bez plecaków idzie się tak lekko, że można nabrać wątpliwości, czy borówki, które żarliśmy godzinę wcześniej na szczycie, na pewno były tak zwykłe, jak myśleliśmy.
Jedyną niepotrzebną rzeczą, którą mam w plecaku, są moje airpodsy – chciałam zadzwonić z samochodu do matki, bo dobijała się dzień wcześniej, kiedy piłam alkohol z kolegami, ale ostatecznie zapomniałam. Słuchawki w górach nie są potrzebne. Potrzebne są odpowiednie ciuchy, coś w czym możesz przekimać w zastanych warunkach, czyli namiot, mata i śpiwór oraz woda i jedzenie. Plus telefon, mapa, powerbank, kubek, sztućce, nóż, żarcie dla psa, woda dla psa, psia miska, psi paszport, latarka, baterie, druga latarka, spray na robale i piła. Jeśli dostałeś na urodziny piłę, musisz ją mieć! Wypada mieć też zapalniczkę, gaz, kuchenkę i garnek.
Możesz mieć lekkie, high-techowe ciuchy, odchudzony sprzęt, ale nie istnieje żadna wylajtowana wersja wody i trudno jest znaleźć lekkie żarcie, które jest zjadliwe, kaloryczne i nie kosztuje fortuny. Nigdy nie będę tak silna, żeby na każdym z 23 tysięcy kroków takiego dnia bezboleśnie przeciwdziałać sile, z którą plecak próbuje przyciągnąć całą planetę. Planety są cholernie ciężkie.
Następnego dnia okaże się, że 44 tysiące kroków po płaskim potrafią dobić jeszcze bardziej. Dlatego zupełnie brakuje mi pomysłu, jak ugryźć te góry, jak ugryźć Wielką Fatrę: wolno, z mozołem, przez kilka dni, z plecakiem pełnym biwakowego sprzętu, czy szybko, na paru kanapkach i batonach, za to z porządną kolacją i noclegiem w schronisku po około 30 km? Jeśli coś pójdzie nie tak w drugim przypadku, zostajesz bez niczego w najdzikszych górach Słowacji – po naszej wyprawie wiem, że to głupi pomysł.
Polana pułapka
Polana, którą wybieramy na nocleg, znajduje się na płytkiej przełęczy i otoczona jest drzewami: z jednej strony gęstym, nieprzeziernym lasem, z drugiej od widoku na odległe “połoniny” dzielą nas krzaki i niższe drzewa: trochę świerków i jakieś jarzębiny. Jest przytulnie. Właściwie byłoby przytulnie, gdyby naszą intencją była ucieczka od świateł dolin i szumu samochodów. Tu w dolinach jest cisza i ciemność. Gdybym miała histeryczną naturę, w mojej wyobraźni nasza polanka przeistoczyłaby się w podręcznikową pułapkę: ścieżką w obie strony jest pod górę, przez wiatrołomy, w bok przepaść przez nieprzetarte chaszcze lub ciemny las.
Pies nie dostaje przepustki do namiotu. Zjada dwie kiełbasy, których na szczęście nie każe sobie piec na ognisku i leży spokojnie w trawach, czekając na nas, kiedy skończymy nasze biwakowe ruchy. Jest zmęczony. Podobnie jak my. Z zaplanowanych 20 kilometrów pokonaliśmy marnych 11 i na więcej nie ma szans. Według najbardziej optymistycznych obliczeń do Chaty pod Borišovom dotarlibyśmy w okolicy 23:00. Na następny nocny marsz przez tę dzicz nikt z nas nie ma ochoty, tym bardziej, że na kolejnych 9 kilometrach nie ma już żadnego prameňa.
Koszmar z ulicy Sezamkowej
Ognisko powoli dogasa, dopijam kolejny kubek herbaty. Czułabym się pewniej, gdyby pies mógł spać z nami w namiocie. Suwak to jednak suwak, nikt bez sporej dozy bezczelności nie będzie niepokoił dwojga ludzi i miłego pieska oddzielonych zamkiem YKK od niebezpieczeństw dzikich gór. Przysięgam, że nie wypiłam dużo. 100 ml Jägra to nie jest dawka, która zaburza zdrowe myślenie, a jednak włączyły mi się strachy.
Huczą mi w głowie bieszczadzkie opowieści o gospodarzach, którzy rano znajdowali przy burkowej budzie łańcuch i wciąż zapiętą obrożę. Widzę oczami wyobraźni watahę wilków, która krąży wokół naszego obozowiska. Jak mawiają wilcy “okazja czyni kolację”. Wiem, że wilki nie są debilami i wolą trzymać się od ludzi z daleka, ale lekko spasiony, w dodatku przywiązany piesek, to gratka. Nie ma szans, żebym zasnęła, nie ma szans, żeby przekonać Piotrka do wpuszczenia sierściucha do środka, nawet nie próbuję tłumaczyć, że to mi bardzo pomoże, to nie jest żaden argument.
Namiot rozdyma się od moich skłębionych, gęstych myśli, śpiwór znów klei się do ciała, a każdy szmer na zewnątrz każe mi zerwać się do pionu i nasłuchiwać. Czasem coś szarpnie namiotem. W półśnie nie dociera do mnie, że to pies łazi na zewnątrz, a przywiązana do namiotu smycz napina się, dając efekt kolizji. Czasem pies też się czegoś wystraszy, próbuje wtedy wrócić do przedsionka, ale nie potrafi znaleźć drogi do środka. Zrywam się, szukam po omacku suwaka, każę mu wrócić, a on, cały mokry od nocnej rosy, pakuje się na śpiwór.
Carpe noctem
Koło drugiej w nocy słyszę dzicze chrumkanie – tego nie da się pomylić z żadnym innym dźwiękiem. Dziki nie budzą mojego strachu, spotykam je przynajmniej raz w tygodniu u siebie. To mądre, miłe zwierzęta. Spłoszony pies, znów szarpie namiotem, chrumkanie cichnie, a ja postanawiam ruszyć się do toalety. Odkopuję buty i gramolę się na zewnątrz. Potężna, nisko zawieszona lampa księżyca wygląda jak pomarańczowy chiński lampion. Na zewnątrz w ogóle nie jest strasznie. Jest pięknie! Totalnie cicho i nie do końca ciemno, na niebie, mimo nierealnie pomarańczowego księżyca, jest sporo gwiazd. Świetliki poznikały. Może wyświeciły już cały zapas swojego świetlikowego blasku. Wracam do namiotu, ściągam zmoczone rosą buty i w końcu zasypiam.
Z góry nie znaczy łatwiej
Na śniadanie mamy chleb z pasztetem, ciastka i kawę. Jest niedziela i mimo że urlop w poniedziałek brzmi jak świetny pomysł, to jednak nikt z nas nie może sobie na niego pozwolić. Poza tym nasza intendentka przygotowała zapasy na dwa dni w górach i ani paczki ciastek więcej. Początkowo brzmi to dla mnie jak nieśmieszny żart. Jak to wracamy? Nie idziemy dalej? Po 17 kilometrach? A gdzie połoniny? Gdzie jakiś konkretny szczyt? Siedząc na powalonym pniaku, który służy nam za piknikową ławkę, scrolluję mapę w telefonie. Beskidy najwyraźniej strasznie mnie rozpieściły i nie dociera do mnie, że stąd, gdzie jesteśmy, nie ma drogi ewakuacyjnej: nie ma szlaku do doliny, nie ma busa, który zabierze nas pod auto, nie ma w ogóle doliny! To znaczy jest, ale cholernie daleko!
Z jednej strony, czuję się zawiedziona, jak ktoś, kto wiedziony wspomnieniami babcinej kuchni, zamówiwszy w knajpie babcine danie, otrzymał coś zupełnie innego. Danie wygląda spoko, ale nie na to się nastawiłam. Z drugiej strony, wszystko tutaj jest tak piękne, że nie potrzebuję szczytów, nie potrzebuję połonin, wystarczy mi dzień w tych górach, nawet bez widoków!
Blurred lines
Ranek daje nadzieję na bardziej ludzkie niż w ubiegłych dniach warunki termiczne: jest pochmurno i nawet chłodno. Wracamy fragment czerwonym szlakiem aż do widocznego na mapie dzikiego skrótu, który ma doprowadzić nas do wijącej się razem z poziomicą szutrówki. Przerywana linia skrótu i trochę grubsza szutrówki na mapie nie dają żadnej gwarancji, że gdziekolwiek w ten sposób dotrzemy. Z pokorą przyjęliśmy baty od głównego czerwonego szlaku, który momentami był prawie niewidoczną w gąszczu ścieżką i teraz nikt nie ośmieli się zaryzykować bezkrytycznego zaufania do mapy. Z pokorą do mapy, z pokorą do Fatry. Mamy świadomość, że być może trzeba będzie zawrócić.
Gravelowy raj utracony
Skrót wygląda na nieużywany od dawna, ale jest “przejezdny”. Schodzimy paręset metrów rzadkim, przejrzystym świerkowym lasem. Kilka metrów od głównego szlaku płoszymy jelenia. Nie licząc nocnego dzika, to pierwsze zwierzę, jakie spotykamy. Biała linia na mapie okazuje się elegancką szutrową drogą w jesenickim stylu – minimalne nachylenie, równa gravelowa nawierzchnia i poziomki na poboczach! Nie mogliśmy wymarzyć sobie wygodniejszej drogi “do domu”. Ta wygodna droga jest równie pusta, jak całe te góry. Nie spotykamy nikogo. Wije się jak zaskroniec polujący w wodzie na ryby, jest niekończącym się festiwalem zakrętów i wyłaniających się zza nich widoków. Na kilku drzewach charakterystycznie zdarta, ale już zagojona, kora zdradza obecność miśków. Nie Haribo, kurde! Nawet tutaj czuję delikatny niepokój, choć bieszczadzkie, gęste lasy działają na mnie znacznie silniej, każąc mi pozostawać w gotowości, w ciągłym alercie. Może jakiś zapach pobudza mój mózg, może sama gęstwina. Atawistyczny lęk, niewyjaśniony, zapisany w genach, może po dziadku, który pracował w Tajdze, może po babci wychowanej w Wołkowysku, a może po przodkach, którzy nie mają już imion.
Daleko jeszcze?
Robię się głodna. Idziemy już naprawdę długo, właściwie cały czas z góry, choć to prawie niezauważalne. Po siedmiu kilometrach od startu, w wyraźnie innym krajobrazie, łączymy się z asfaltową drogą. Stąd czeka nas 14-kilometrowy marsz do zielonego szlaku, którym przeskoczymy jedną górę by przy elektrowni wodnej Krpeľany zakończyć naszą wyprawę. Nigdy nie powiem już, że 14 km asfaltem to mały Pikuś. Nie w upale i nie z 36-litrowym plecakiem wypełnionym gratami. Mam wrażenie, że pod koniec marszu moje nogi stały się całkowicie sztywne, że idę na drewnianych patykach, które w stawach mają blaszane rozchybotane zawiasy. Na szczęście nie bolą mnie stopy, są zmęczone, przepracowane, ale wygodne, za duże buty do biegania oszczędziły moje stopy i nie mam żadnych otarć ani odcisków.
SPA
Robimy przerwę. Marian znajduje piknikowe miejsce obok jednego z kilku domów na całej długiej trasie. Przed domem parę namiotów, których właściciele pewnie pedałują gdzieś w górę trasy rowerowej, i kilka drewnianych stołów, za domem rwący zimny potok. Kaszotto z halloumi, kawa, ciastka i SPA w strumieniu. To dodaje mi sił. Pies jest tak zmęczony, że sam kładzie się w cieniu i odpoczywa, właściwie robi to za każdym razem, gdy tylko na chwilę się zatrzymujemy.
Dalsze kilometry to walka z plecakiem, który zaczyna mnie “boleć” w każdej możliwej pozycji: drapie, ciągnie, obciera. Kyte to najwygodniejszy plecak świata, ale chyba upał obniża mój próg bólu. Zaczynam przeplatać przez niego ręce, podpierać go od dołu, wiję się pod nim jak dziecko, które udaje, że jest mu za ciężko. Powoli odliczam kilometry i wypatruję końca. Tylko żmije wydają się szczęśliwe: wylegują się na asfalcie i leniwie schodzą z niego, gdy zaczynasz się im zbyt bacznie przyglądać. Mają ładny ciemnobrązowy kolor i prawie czarny zyg-zag. Nie boję się ich, ale boję się o psa, który kocha trawy i trudno go przytrzymać przy nodze, zwłaszcza, że upominanie go zaczyna kosztować mnie za dużo sił.
Sce budyń!
Od “ostatniej prostej”, która jest jedynie niewysoką przełęczą, dzieli nas rzeka. Nie chce mi się już zastanawiać “i co teraz?”, nie mam przed sobą tygodnia marszu w nieprzewidywalnych warunkach, żeby martwić się o mokre buty. Piotrek decyduje się na kolejny kilometr do mostu. Ostatnia przełęcz i ostatnie zejście pokonuję już na rezerwie zasilania. Na dole “kąpiemy się” w źródełku i odpalamy kuchenkę. Budyń! Marzę o budyniu! Albo o dwóch! Niestety intendentka przygotowała nam za mało ciastek. Dosyt i niedosyt mieszają się ze sobą. Wiem, że jeśli wrócę tu, w te góry, nie będę ani silniejsza, ani odważniejsza. Ale nie szkodzi, prawda?
Trasa
1. dzień
6 km, 670 m przewyższenia
Żółty szlak: Nolčovo-Magura
Czerwony szlak: Magura-Sedlo Príslop
Zielony szlak: Sedlo Príslop-Koliba Príslop
2. dzień
12 km, 920 m przewyższenia
Zielony szlak: Koliba Príslop-Sedlo Príslop
Czerwony szlak Veľkofatranská Magistrála: Sedlo Príslop-Chládkové-Kľak-Svrčník-Svrčnícky prameň-Jarabiná-Jarabinský prameň-biwak
3. dzień
29 km, 500 m przewyższenia
Czerwony szlak Veľkofatranská Magistrála w kierunku przeciwnym niż dzień wcześniej-Široké
Skrót do szutrówki na wschód od szlaku-pożarowa szutrówka poprowadzona poziomicą-Nižný Tajch-rowerowy szlak Ľubochnianska dolina, przeprawa w butach przez rzekę
Zielony szlak: Ľubochňa-Ľubochnianske sedlo-Elektrownia wodna Krpeľany
Wyposażenie
(lato, w prognozach upały, z burzą w niedzielę wieczorem)
Plecak
- Osprey Kyte 36 litrów
Buty
- biegowe Saucony Peregrine 13, rozmiar 40 (przy realnym rozmiarze stopy 38,5). Najlepszy możliwy wybór: amortyzacja działa doskonale, podeszwa jest sztywna, nie męczy nogi, świetnie trzyma w błocie. Na skaliste podłoże (czyli Tatry, Alpy) konieczna zmiana butów na podejściowe – Saucony mega śliskie na skale.
Ubrania
- luźne krótkie spodenki H&M Move
- krótkie spodenki z lycry Rapha (nie użyte)
- 3 koszulki bez rękawów Rapha, Decathlon
- koszulka merino z krótkim rękawem Specialized (użyta w drodze powrotnej w samochodzie)
- koszulka merino z długim rękawem Simond (użyta wieczorem i do spania w namiocie)
- bluza Polartec Mammut Aconcagua ML Jacket (użyta w oba dni wieczorem, dodatkowo przewidziana jako poduszka)
- długie spodnie Rapha (użyte w oba dni wieczorem i trzeciego dnia rano na start)
- bluzo-wiatrówka POC (użyta w drodze powrotnej w samochodzie)
- kurtka przeciwdeszczowa Gravel Rain JMP (nie użyta)
- czapka merino 25×7 (użyta drugiego dnia wieczorem)
- czapeczka z daszkiem do biegania H&M Move (używana sporadycznie jako ochrona przed słońcem)
- krótkie skarpetki biegowe Decathlon
- skarpetki merino Decathlon
- bielizna
- cywilna krótka piżama (serio, użyta w obie noce)
Kosmetyczna | Apteczka
- mini żel do mycia
- mikro krem do twarzy z filtrem SPF 50
- krem z filtrem SPF 30
- szczoteczka do zębów (w całości)
- pasta do zębów (prawie pusta tuba)
- mini krem do rąk
- spray na komary DEET 50% (potrzebny bez ustanku)
- duża szmatka z mikrofibry jako ręcznik
- bandaż elastyczny
- gazy
- paski do zamykania ran
- plastry z Muminkami
- folia NRC
- kleszczołapka (nie ruszajcie na Wielką Fatrę bez niej)
- ogrzewacze chemiczne do rąk (a może będą potrzebne)
- chusteczki
Sprzęt biwakowy
- śpiwór puchowy Malachowski Ultralight III 300
- mata dmuchana Forclaz 700 Ultra Compact (obecnie niedostępna, odpowiednik Forclaz MT 500)
- namiot Forclaz MT900 2 osobowy (tropik, wnętrze*, stelaż*, szpilki*, linki*)
- siedzisko piankowe Forclaz MT500
- piła składana Silky Gomboy 210 mm
- nóż składany z blokadą 90 mm
- kubek metalowy IKEA
- łyżka i widelec PRIMUS
- bukłak Hydrapak 2 l
- bidon 0,75 l na wodę dla psa
- miska dla psa
- palnik gazowy typu Jetboil z piezo i garnkiem*
- kartridż z gazem*
Elektronika i rzeczy ważne
- telefon
- aparat Sony RX100 III
- kamera DJI Osmo Pocket 3
- powerbank 10000 mAh
- zegarek Garmin Fenix 6 Pro
- latarka czołowa Sofirn SP40
- latarka czołowa mini Tchibo
- słuchawki (bez sensu)
- kable* ze złączami USB-C, Lightning, USB micro, Garmin
- dowód osobisty
- paszport psa
- smycz
- parę euro
* w plecaku Piotra
Jedzenie
Żywienie oparliśmy na analogowym żarciu, tzn. żadnych liofilizowanych obiadków, śniadanek ani kolacyjek. Duża domowa focaccia z gorgonzolą, mascarpone i oliwkami,
maślane bułeczki od razu posmarowane nutellą (żeby nie targać słoika), dwie porcje kaszotto z Łowicza na głowę, do którego, po podgrzaniu, wrzucaliśmy po pół pokrojonego w kosteczki halloumi. Łowicz ma taką zaletę, że jest tańszy niż liofilizaty, występuje w saszetkach, nie wymaga talerza i nie brudzi garnka – podgrzewa się go we wrzątku i zjada prosto z opakowania. Jeśli z jakiegoś powodu nie możesz przygotować wrzątku, Łowicza zjesz na zimno. Dodatkowo do jedzenia mieliśmy 3 paczki ciastek Lotus Biscoff, po dwa ekspresowe budynie na głowę, dwa pasztety w miękkich puszeczkach (jeden wciąż nie jest zjedzony) i paczkę kiełbasy na ognisko. Drugiego dnia na śniadanie Marian poczęstował nas chlebem. Dodatkowo w moim plecaku znalazło się miejsce na suchą karmę dla psa (3 porcje z małym zapasem). 200 ml Jägermeistra to bonus, który z uwagi na swoją wagę (pusty czy pełny – mało istotne) powinien zostać zakazany. Do tego kawa i herbata w ilościach dużych, acz przyzwoitych.
Park Narodowy Wielka Fatra
czyli Národný park Veľká Fatra to najmłodszy słowacki park narodowy. Bardziej kojarzony z rozległymi, przypominającymi bieszczadzkie połoniny, halami, nam będzie kojarzył się z przepięknymi starymi lasami świerkowymi, ogromem różnorodnych kwiatów, wapiennymi, a w dalszej części trasy również granitowymi skałami oraz marszem przez Dolinę Ľubochnianską, która bardzo przypominała nam Magurski Park Narodowy w Beskidzie Niskim. Pusty i dziki jest ostoją niedźwiedzi, wilków, rysi a nawet kozic. Jeśli znasz Małą Fatrę, też piękną i dziką, ale mimo wszystko “uzbrojoną” w turystyczną infrastrukturę, Wielka Fatra będzie ogromnym zaskoczeniem. Tutaj nie spotkasz tłumów, może nawet nie spotkasz nikogo, nie napijesz się zimnego piwka w schronisku i nie zjesz obiadu, nawet jeśli chciałbyś zapłacić podwójnie. Kiedy znudzi Ci się wędrowanie, nie skrócisz sobie drogi schodząc do doliny i łapiąc busa. Przez te góry musisz przeprawić się samodzielnie i zrobić to z tym, co masz ze sobą!
Jesteś aż tutaj? Podobało Ci się? Coś to w Tobie poruszyło?
Udostępnij mój wpis gdzieś u siebie, podeślij komuś, kto lubi czytać i doceni kawałek dobrego tekstu. Moje teksty docierają do garstki osób, a wierzę, że mogłyby mieć większą publiczność.
Jeśli masz ochotę, napisz coś od siebie. Czekam z niecierpliwością na wszystkie komentarze. Wtedy wiem, że to, co piszę, żyje.
Zawsze, kiedy czytam takie wpisy, chcę dużo napisać. O tym, jak bardzo się cieszę, że powstają, jak bardzo dotykają bliskich mi tematów i jak bardzo jestem wdzięczny, że mogę to przeczytać, o sprawia mi to ogromną przyjemność. Niestetyrobie to zbyt rzadko, bo przeważnie kasuję te komentarze przed opublikowaniem gdyż wydają mi się zbyt błahe w porównaniu z tekstem. Zapewniam jednak, że jestem tu i czytam każdy tekst. Proszę więc, nie przestawaj! Pisz więcej. A wielka fanta wciąż jest na mojej bucket-list🙂.
Te komentarze są ważne, bo tu, z tej strony siedzi człowiek, który jest łasy na feedback. Oczywiście tylko dobry. Hehe. Teraz mnie przygniotło z pracą, zresztą Wielka Fatra pisała się 3 tygodnie, sam rozumiesz, że to nie jest lekkie pisanie, żeby się dobrze czytało, ale coś jeszcze będzie tego lata.
Czytałem na zmianę że Stasiukiem. Łapczywie, jakby bojąc się, że umknie mi jakiś ważny fragment jednego albo drugiego tekstu. W moim prywatnym mikrokosmosie jesteście na tej samej planecie. Podobnie podróżujecie i piszecie. Bardzo mi to gra!
(Nie wiem czy to dobra rekomendacja, bo chyba Stasiuka niewielu czyta i poważa.)
Jest też coś więcej. Kilka osobistych refleksji, które podzielam. Zdjęcia, które też próbuje robić.
No i też byłem w Wielkiej Fatrze, tylko na południu. Tam jest więcej drzew liściastych, (dębów?). Porastają charakterystyczne ostre granie, długie, strome, zdziczałe, zapomniane. Pięknie wyludniona kraina, aż do przesady!
Acha – i widziałem ślady minionków w błocie, więc niby nie wolno… Lepsze to niż ślady niedźwiedzi, co nie?
Kupiłam „Wschód” Stasiuka, rok temu. Przeczytałam kilka pierwszych stron i rzuciłam na półkę. Nie dlatego, że mi się nie podobało, ale zakopałam się w innych tematach i nie było kiedy. To jednak taki mikro dowód na to, że nie wzoruję się na Stasiuku. Moją ulubioną autorką od zawsze do dziś zostanie Tove Jansson, ale na niej też nie próbuję się wzorować. Nie umiałabym. Zaglądam gdzieś w głąb (jeśli tylko mam na to energię, bo to bardzo męczące) i wyciągam skojarzenia jak gorącą mozarellę z pizzy – takie pasma, grubsze, chudsze. Tak powstaje moje pisanie. Bardzo chciałabym wrócić na Wielką Fatrę.
Cześć Ania, ładnie napisane..
I w porę. Pojutrze tam będę…
Trochę Ci zazdroszczę
Poznałem dzięki zdjęciom, zostałem dla tekstów. Może się wydawać, że nie docierają do nikogo, może mało kto polubi czy skomentuje – ale to wycinek rzeczywistości. Choćby ja – czytam a się nie udzielam.
Wiele z Twoich tekstów dotyka jakiegoś nieznanego punkcika w duszy, dziękuję za to, pisz dalej 🙂