Knefel “życie”
Wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, wszystkie dobre i złe decyzje, pójście z prądem, czy walka z nim, te momenty, o których chcę pamiętać, ale i te o których chcę zapomnieć, ostatnie złe lata… wszystko prowadziło mnie na Fatrę. Pierwsze jazdy po leśnych szutrach, które były tak “nie po mojemu” w porównaniu z równym asfaltem, że nigdy więcej nie chciałam tam wracać, a i tak wracałam, bo ktoś zawsze jechał ze mną. I potem pierwszy wypych i zjazd z Czantorii na sztywnym widelcu i canti – Boże, jakie to było złe! Jak ja mogłam to polubić?! Wszystkie poznane osoby, które wydawały mi się kiedyś nieistotne, wszystkie gleby, podia bez znaczenia, strach i pięści zaciśnięte gdzieś tam w środku mnie w odpowiedzi na coś, czego nie chciałam… wszystko to teraz wryło mnie w ziemię i kazało dyszeć jak psu bojącemu się burzy. Albo nie! bardziej takiemu niemogącemu doczekać się rzuconej piłeczki.
Wszystko to prowadziło mnie do tego jednego momentu, gdy patrzę na masywne porośnięte świerkami góry, na których kładzie się pomarańczowe światło zachodu. Do tego momentu, kiedy właśnie strząsnęłam z ręki kleszcza. Do zabawnego momentu, w którym wiem (gówno wiem, widzę tylko na mapie, że jesteśmy po przeciwnej stronie gór), że czeka nas kolejnych pięć godzin jazdy i wypychu w ciemnościach, a ja w ogóle się nie boję. W tamtej chwili piwo wypite w barze w wiosce na dole przestaje już szumieć w głowie i przychodzi jakiś smutek, w którym wciąż więcej jest nadziei niż beznadziei. No więc gapię się na te góry, tak jak zawsze na każde góry, gdy uświadamiam sobie, że zrobione są ze skał, mimo że wyglądają jak zwinięte w kłębek małe zielone jeżyki. Gapię się i myślę o zagładzie świata. Że szkoda!
Myślę o tych pożarach, które przyjdą i wyrzucą do atmosfery tony dwutlenku węgla. O metanie uwięzionym w lodach Syberii, o Tinie Turner i Melu Gibsonie, o maczetach, o całym tym braku estetyki, który na pewno się pojawi, kiedy ktoś, komu chce się pić i jest głodny, będzie miał szansę zdobyć wodę i chleb (akurat w górach nad Strečnem nie myślałam o maczetach, ale myślę o nich często i nie mam wątpliwości, że nikt nie będzie miał skrupułów, by ich użyć).
“Jedźmy,” mówię, bo czuję, że zaczyna drżeć mi broda. Nie myślę już o zagładzie. Myślę, że zawsze chciałam tu być i właśnie jestem! I że za krótką chwilę to wszystko przepadnie. Skończy się. Zniknie. I że jedyne, co mi zostało, to przestać się mazać i cieszyć się z tego, co dostaję.
Miłość w czasach zagłady
Nazwaliśmy to „miłością w czasach zagłady”. Takie pospieszne łapanie chwil, nasycenie się dobrem takiego „tu i teraz”: najlepsze góry, najlepsze single, najlepsze emocje, najlepsze wspomnienia, a potem zagłada codzienności… I żarty o dinozaurach, czy aby one zdążyły sobie pojeździć na swoich niszowych endurówkach i marketowych trailówkach, zanim trafił je szlag. Przecież traile w tamtych czasach musiały być hardcorowe!!! I jeśli masz śmiesznie wystający kręgosłup, to przecież przeszkadza ci plecak… Głupie gadki i chichy na wypychach. Nie miałam świadomości, dopóki nie obejrzałam lajwów z ajfona. Ileż można się śmiać?
Rajza
Nie potrafię sobie przypomnieć, jak wpadliśmy na ten pomysł, skąd przyszło mi do głowy, żeby o to zapytać? Jadłam wtedy jakąś pizzę i popijałam ją piwem i kawą na zmianę. Rajza co chwilę podchodziła do kogoś z nas i kazała się głaskać, a jej biała sierść przyczepiała się do naszych ubrań. Było ciepło, mijały nas autobusy, które turkotały na bruku (zawsze mi się wydawało, że w tym miejscu nie ma prawa być żadnych autobusów, bo to takie trochę święte miejsce). Rozmawialiśmy o wszystkim, o szkole, o mojej matce, która nigdy nie krzyczała, tylko wzbudzała w nas poczucie winy, o śmiesznych incydentach, tinderowych związkach, historii polskiego enduro i w końcu chyba spytałam o Fatrę. Potem zjadłam jeszcze tort bezowy, popiłam kolejnym piwem i kieliszkiem wina u Aśki i wróciłam do domu. Dlatego zupełnie nie rozumiem, jak to się stało, że dwa tygodnie później po prostu tam trafiliśmy.
“Anno, masz wrażliwość przeżywania gór jak nikt inny, kogo poznałem do tej pory. Jeśli opowiadasz o nich w taki sposób na dole, po fakcie, to chciałbym zobaczyć i być z Tobą w miejscu i czasie, kiedy to się dzieje.”
Sroga pokuta
Słowacy się wściekli: lornetkują grań, czają się i wlepiają trzydziestoeurowe mandaty. Łapią wszędzie, gdzie jest zakaz, a zakaz jest wszędzie! Nie tylko w parkach narodowych! Na Słowacji na piesze szlaki rowery nie mają wstępu. To nie Beskidy, gdzie piesi turyści witają cię z entuzjastycznym respektem (niektórzy z nich ciągle myślą, że pod górę jest trudniej niż z góry), tutaj turyści patrzą z podejrzliwością, gdy pakujesz się na szlak nieoznaczony jako cyklo cesta. Nie wolno, nein, verboten! Po Fatrze jeździ się więc z respektem, nie zabiera się tam wszystkich kolegów z podwórka, nie nadużywa pobłażliwości Słowaków, nie straszy turystów, a w gospodach zostawia się euro za piwo i przekąski. “Nie pisz o Fatrze, Ania,” mówi ktoś. “To jej zaszkodzi! Tam jest pięknie, bo jest ciężko, trudno i dziko. Kiedy przyjadą tam tłumy, Fatra przepadnie dla nas wszystkich, którzy ją szanujemy.”
Może bym odpuściła, bo w sumie Mala Fatra to nie góry na hardtaila, a mnie został tylko Rocky, ale nagle, z zupełnej pustki, pojawił się Spec! Nowy Stumpjumper na 29-calowych kołach czekał na mnie w Kato. Najpierw pomyślałam, że to nie mój styl: za pisanie recenzji rowerów i reportaże to ja kupuję masełko, chlebek i tytanowe śrubki, ale niech im będzie! Przetestuję i napiszę. Coś! Czymkolwiek ten rower się „pochwali”.
The Infinite Improbability Drive*
Serca ze Złota wyposażone w napęd nieskończonego nieprawdopodobieństwa sunęło właśnie nad chmurami nad Józefowcem. Reflektory nad stadionem GKSu zaczęły wpadać w dziwne wibracje i gdyby nie huk dobiegający z Chorzowskiej, mieszkańcy zaczęliby wyglądać na ulicę, bo dźwięk był dość nietypowy. Komuś, kto przejeżdżał tam tylko przypadkiem, wszystkie te dźwięki zlewały się w gwar popołudnowych Katowic: samochody, autobusy, tramwaje, Wesołe Miasteczko i coś jakby głośna spawarka.
Kolonia Agnieszki składająca się z kilkunastu familoków chce mnie zabić jakimś podjazdem. To płaskie miasto ma parę takich podstępnych miejsc. Spec dobrze zawija się na zakrętach, zwinnie ale bardzo stabilnie – lubię takie rowery! Mijam podwórka, z których gapią się na mnie drewniane drzwi chlewików – stalowosiny kolor Speca ładnie by na ich tle kontrastował. Ostatni familok, ostatnie podwórko, ostatni chlewikowy bastion, potem już tylko bloki. Stawiam Speca przy ścianie, drzwi chlewików mrugają do mnie numerami namalowanymi na nich białą farbą, każdy innym charakterem pisma, każdy kogo innego: “Tyn chlywik je mój, tamtyn Durczoków, yno Durczok ledwo umi pisać i to “trzynoście” mo takie koślawe.”
Ale jest gorąco! Tropikalne powietrze owija się wokół mnie jak przezroczysta folia spożywcza i wyciska ze mnie litry potu. Pstrykam zdjęcie (ładny w sumie ten Spec) i wysyłam. Moja wiadomość mknie elektromagnetyczną falą uderzeniową przez czerwcowe Katowice, odczytuje ją rozbudzony właśnie komputer pokładowy wiszącego nad stadionem GKSu Serca ze Złota i zostaje przez niego zignorowana (zupełnie słusznie, powiedziałabym). Fala niewzruszona mknie dalej. Ktoś przechwytuje ją i tym razem nie ignoruje: “To mój adres,” dostaję odpowiedź. Nie bardzo rozumiem. “To numer mojego domu i mieszkania, te numery na drzwiach chlewików.”
To podobnie nieprawdopodobne jak przypadek, że dwoje twoich przyjaciół ma urodziny w ten sam dzień!
Reflektory nad stadionem GKSu przestają wibrować. Serce ze Złota sunie dalej nad chmurami, zaczynają wibrować stalowe okucia dwóch kominów Kopalni Wieczorek, a potem wiadukt nad A4, ale tam tego już nikt kompletnie nie słyszy.
*”Autostopem przez Galaktykę” Douglasa Adamsa – inspirująco ironicznie kojąca lektura.
Stop that magic! Now!
Kilka lat nie miałam w rękach igły z nitką. W dzisiejszych czasach ciuchów się nie naprawia, wyrzuca się i kupuje nowe! Teraz siedzę i staram się pociągnąć równo szew na zapięciu plecaka. Chyba śmieszy mnie ta sytuacja. Chyba mi się podoba. Za oknem samochodu paralotnie krążą nad Javorovym, a ja zszywam plecak przed najdzikszą wyprawą enduro w życiu. W dodatku plecak nie jest mój i to podoba mi się najbardziej!
Mamy kanapki, ciasto (moja matka za pół roku pewnie spyta mnie, czy nie wiem, gdzie podziała się jej podłużna forma), mamy euro, kraciaste koszule i aparat. Poza tym mamy pełno narzędziowego żelastwa, Haribo i lampki. To znaczy, ja nie mam lampek. Bo po co? Trudno uwierzyć, że są na świecie ludzie, którzy mogą przyjąć, że ja mogę przyjąć, że możemy wracać po ciemku. Ale jednak są! I nie muszą o nic pytać. I znają moje odpowiedzi. Choć ja sama długo nie potrafię uwierzyć, że to możliwe.
Asfalt do schroniska na Martinskich Holach wlecze się niemiłosiernie, ale na szczęście podjeżdżamy go autem. Serpentyna za serpentyną i dziury w nawierzchni. Słowacja nigdy mnie nie ujmowała: piękno przyrody i bylejakość ludzkiego wkładu – to zamiast zmierzać ku równowadze, budziło we mnie przykrość, nawet nie smutek, tylko jakieś zażenowanie. Brzydkie domy, szare trawniki, tu dziura w jezdni, tam billboard ze starą reklamą, małe wsie i pusty wzrok bywalców gospód. Nigdy nie wiem, w jakim języku lepiej tu mówić: po polsku, czy po czesku, bo po słowacku nie umiem prawie nic. W górach na szczęście nic z tych rzeczy nie ma znaczenia…
Veľká lúka porośnięta jest kosodrzewiną i jagodowymi krzaczkami (čučoriedka to jedno z niewielu słów jakie znam po słowacku). W czerwcu jej szczyt jest tak zielony, że wydaje się wręcz miękki, ale nie jest taki: jest ostry, drapiący i prowadzą z niego wąziutkie ścieżki będące same w sobie żlebami o pionowych trzydziestocentymetrowych ściankach, w których jeden błąd czy zawahanie kosztuje wystrzelenie w kosmos. Trzeba jechać śmiało, prosto, uważać na pedały, nie dać się zahaczyć korzeniom, ziemi i kosodrzewinie.
Spec
Od pół roku żyję w przeświadczeniu, że nie potrafię już jeździć, że tam gdzie była koordynacja, refleks, pewność pojawił się cuchnący strach, coś co mówi: nie dasz rady, to za trudne, nie przejedziesz, to cię zatrzyma, tego się nie da, nie próbuj, zatrzymaj się, jesteś za słaba, za cienka, spuść głowę, skul ramiona, poddaj się.
Słowacki labrador podchodzi do mnie i liże mnie po twarzy, kiedy siadam obok niego na trawie. Wokół jest parę osób, jedzą, odpoczywają. “Nic się nie bój,” słyszę. Zapinam plecak na piersi, wpinam się w pedał, odblokowuję zawieszenie, zamykam mentalnie oczy i puszczam się w żleb przed mną. Rower nabiera prędkości, ścieżka wije się i skacze; wąska, wąziuteńka. Wszystko, co mogłoby mnie zatrzymać, puszcza mnie dalej, moje ciało działa samo, nagle, nim zdążę pomyśleć, cofam nogę unikając kamienia, szarpię tyłem, by zmieścić się w zakręt. To wszystko dzieje się tak naturalnie! Odbieram to, jakby coś oczyściło moją głowę, wyparło truciznę… Przyszła powódź i coś wypłukało cały szlam strachu, nie ma go, popłynął gdzieś, zamiast tego jest jakaś niesamowita pewność – czysta, wartka, przejrzysta pewność! Zatrzymuję się, bo euforia za chwilę rozsadzi mi serce, śmieję się i widzę uśmiech i śmieję się jeszcze bardziej. Jedźmy dalej! Niech to trwa!
Jasne, są miejsca, w których za cholerę nie wiem, jak zjechać. Wypinam się wtedy, przyglądam, szukam linii, jeśli dalej jej nie widzę, po prostu schodzę. Czasem jadę, mimo że linia jest ryzykowna i nie wiem, czy zaraz nie wyląduję na twarzy. Stromo. W lesie robi się stromo. Pojawiają się większe bezładne kamienie. Dwudziestkadziewiątka nie przejedzie przez wszystko. Nieprzemyślana, “nadmuchana”, by zmieścić duże koła, ciężka, długa i mało zwrotna i tak się zablokuje, nie pozwoli się wyszarpać, nie posłucha słabej ręki i lekkiego ciała. Na dziewiątce po prostu wyżej się siedzi i nie każdemu to odpowiada. Stumpjumper ujmuje mnie z każdym metrem, ale nie wiem, czy to zasługa roweru, czy tego jak się czuję.
To może być całkiem zwyczajny przyzwoity rower – bo większość rowerów za ponad dwadzieścia tysięcy taka właśnie jest! Przyzwoita. Ale ja czuję, że kontroluję ten rower w na każdym centymetre trasy, moja jazda nabiera czasem oznak flow: przestaję myśleć, szacować, jestem niesamowicie skupiona, ale nie czuję żadnej presji, jadę i zatrzymuję się dopiero, gdy kończy się ścieżka. Wtedy dopiero biorę ten pierwszy świadomy oddech, pociągam łyk wody z bukłaka, przełykam go i śmieję się. Tylko tyle. I znów jedziemy. Czasem asfaltem, czasem żwirową drogą, czasem znów ścieżką ukrytą w lesie, bez oznaczeń, wąską ale wyraźną. Nie sposób na nią trafić, jeśli nie ma się świadomości jej istnienia.
Trytytkowe wąsy
Jest cholernie gorąco. Zjeżdżamy do wioski napić się czegoś, zjeść, odpocząć. Brzydki bar, gadający do siebie Słowak przy sąsiednim stoliku, barmanka, która zapomina wziąć pieniądze i trzeba jej o tym przypomnieć. Piwo jest zimne, gorzkie, świeże, ser w kanapkach stracił swój pierwotny kształt i może trzeba już jechać, a może to zupełnie bez znaczenia. Rozmawiamy, a czasem nie rozmawiamy. Nie mogę nadziwić się temu, jak euforia potrafi harmonizować ze spokojem. Ciekawe, czy ktoś wymyślił nazwę dla takiej emocji…
To nie jest tak, że takie chwile docenia się po latach. Wyrzucasz z jakiegoś pudła zdjęcia, przeglądasz je i nagle “Wow! Fatra! Tam to byliśmy szczęśliwi!” Nie! Da się stojąc równo na ziemi (jedna noga może byc wpięta w pedał) pomyśleć: ale jestem szczęśliwa! Najlepsze jest, że to uczucie wcale nie jest ulotne. Jedziesz kolejnego singla, wpychasz rower gdzieś pionowo, brnąc przez trawy do pasa, leje ci się spod kasku, chichoczesz pod nosem, rozwalasz buta i resztę dnia jeździsz z trytytkowymi wąsami wystającymi z niego jak słoma i dalej to czujesz. Budzisz się w zroszonym śpiworze z cholernym słońcem prosto w oczy i to uczucie nie znika. Wracasz do pracy, a ono ciągle jest!
Nie potrafię przypomnieć sobie ani jednej negatywnej myśli tego dnia. Choć jednego małego niepokoju. Nawet patyki, które nie utrzymały mojego roweru, były tylko patykami, które nie utrzymały roweru. Gleba to gleba. Normalka.
Ciekawy przypadek Benjamina Tkocza…
“Anna, napisz, jak to jest być nastolatką w 2019.”
No jak to? Identycznie jak w każdym innym roku. Siedzisz do trzeciej nad ranem na plaży, potem śpisz trzy godziny, zbierasz się do pracy (to oczywiście musi być jakaś mało poważna wakacyjna praca, na przykład sprzątanie elektrowni), zbierasz ochrzan od matki (obojętne z jakiego powodu), po pracy, bez obiadu leżysz na łące i jarasz się tym, jak on pięknie do ciebie mówi, potem jedziecie na piwo i wracacie po ciemku przez las, zamiast pod koła gapiąc się na siebie. Potem bazgrolisz o tym wszystkim w pamiętniku, jaka to akurat dzisiaj jesteś niesamowicie szczęśliwa i wierzysz w każdą swoją (!) interpretację jego słów. A dzień później ryczysz, bo “on jakoś mniej do ciebie pisze”. Mniej więcej tak.
Nie jestem nastolatką! Nastolatki nic nie wiedzą: zakochują się w popularnych chłopakach, którzy nie zwracają na nie uwagi, całują się z kimkolwiek na szkolnych dyskotekach, i płaczą po nocach wierząc, że to miłość, no bo miłość musi boleć, bo takie są zasady! Boli, nie boli, euforia, rozpacz i od nowa! Obłapianie na WFie, podglądanie na basenie, popatrzył, nie popatrzył, kocha, nie kocha!
Nie jestem nastolatką. To że można mnie namówić na głupoty, świadczy o tym, że wiem, jak cholernie mało czasu mi zostało. Można mnie namówić na nocną jazdę na Pradziada, na gravel tripy i enduro do pierwszej w nocy w dzikich górach, na spanie w kosodrzewinie i skakanie na główkę do studni. Można mnie namówić, ponieważ wiem, że pewne rzeczy przytrafiają się raz w życiu. Gdybym była teraz nastolatką, uwierzyłabym, że taki stan rzeczy to standard i że za każdym razem kocha się równie mocno…
Wypych
Okazało się, że Fatra nie składa z samych singli (dla tych, co uważają, że single to takie ścieżki, które ktoś wykopał minikoparką i wyrównał, żeby był “flow”, to prostuję: nie! to nie o takie single chodzi!) Czasami też jest szerzej. I zupełnie przypadkowo nie wszystkie ścieżki prowadzą w dół! Ależ tam było pchania! Pionów, prawie pionów, niepodjeżdżalnych trawiastych zboczy, usłanych patykami karczowisk, sypkich przecinek w poprzek poziomicy. W tych kilku tysiącach metrów w górę było trochę szutrów i asfaltu, ale było też mozolne targanie roweru krok po kroku w górę po korzeniach, kamieniach i… w ciemnościach.
Noc
W nocy najgorsze są owady. Lampka zamontowana na kasku wabi chmary małych muszek, które ocierają się o moją twarz. Spocona lepka skóra broni się przed tą inwazją dreszczy i swędzenia, ale czasem muszę oprzeć rower o nogę i przetrzeć twarz ręką, gubiąc rytm tego mozolnego marszu. Fatal Error of Numbness Mode – praca nóg, twarde od wypychu plecy, wilgoć ciuchów przyklejonych do ciała i zmęczenie, wszystko staje się elementem tej rzeczywistości, którą i tak przyjmuję euforycznie! Robale jednak robią ze mną, co chcą i tylko ta jedna rzecz przypomina mi, że chcę być już na miejscu. Chcę napić się herbaty i pójść spać. Albo jeszcze wina! W sumie mogę też napić się wina.
Czasem udaje się jechać. Ścieżka zmienia się, czasem jest szeroką kamienistą drogą, czasem wąskim singlem ustanym korzeniami. Snopy światła z czołówek czeszą pod włos powietrze pełne owadów, gałęzi i drobnych kropelek wody. Las jest cichy. Ciemny. Spokojny. Nie mówimy za wiele. Jeśli się da, wskakujemy na rowery i pniemy się pod górę nie pozwalając zrzucić się z siodła. Spec świetnie się wspina. Głębokie cienie jakie kładą się na ziemi zmieniają zupełnie percepcję terenu. Czasem przeszkoda wyłazi z czerni centymetry przed kołem. „Nie przejadę.” – impuls elektryczny przelatuje przez mój układ nerwowy i spina mięśnie, szykując je na uderzenie i walkę z progiem przede mną. A Spec przejeżdża, zostawiając moje osłupiałe mięśnie, by ochłonęły na kolejnych metrach wspinaczki. Czasem po prostu jechać się nie da. Trzeba włączyć tryb odrętwienia, oślepnąć na prędkość, ogłuchnąć na mijający czas i trzymać kadencję… stąpania po ścieżce.
Przychodzą też i zjazdy. Zjazdy w ciemnościach to czyste wariactwo. To rzucanie się w przepaść z wiarą, że na dnie leży materac. A on tam rzeczywiście leży. W ciemnościach zjeżdżam rzeczy, które w dzień kazałyby mi nacisnąć klamki hamulców, a poziom euforii jest tak wysoki, że w pełnym słońcu już wydłubywałabym żwir z otarć i poprawiała kask. W nocy jestem skupiona i “wierząca”. Jazda w nocy jest niesamowita. Zawsze!
Zapach napalmu o poranku
Dzięki bogu za toalety w schroniskach. Drapię się po głowie i próbuję ułożyć słone włosy w coś, co przypomina fryzurę. Jakaś meszka ugryzła mnie w nocy w policzek i wyglądam jak człowiek-pobojowisko. Jeszcze niedawno tak właśnie się czułam: zgliszcza i smutek. Patrzę na swoje podrapane ręce i lubię je! Na żyły na dłoniach i blizny na przedramionach, na nierówną opaleniznę, na plamy od słońca na policzkach, które mnie postarzają i na portki, które spadają mi z tyłka, bo w tym roku jestem chudsza niż kiedykolwiek. I lubię to wszystko! Lubię, ponieważ wszystkie te cechy stawiają mnie właśnie tu, gdzie stoję. Tylko z tymi “defektami” pasuję do tego miejsca i tych okoliczności. A ja uwielbiam te okoliczności. I czuję się na swoim miejscu!
W schronisku na Martinskich jedzenie wydają od 11:00. Jest ósma rano i nie będziemy czekać. Przyznaję: walnęłam piwo o ósmej rano. Staropramena.
Parę godzin wcześniej znów wjeżdżamy asfaltem na Veľką lúkę. Moje serce dziwnie nierówno bije i boję się, że zaraz trafi mnie szlag. To by była ironia losu! Mogę być gierojem, ale kręci mi się w głowie ze zmęczenia. Dochodzi druga w nocy, kiedy w końcu mościmy się w śpiworach, odpalamy kuchenkę i losujemy herbaty (nikt nie chce wylosować rumianku – rumianek jest dla niemowląt i starców). W dole widać łunę miasta, jest trochę gwiazd. Moje serce uspokaja się. Mam swoją czapkę, jest mi ciepło, jestem spokojna. Czuję się jakby coś tam na tym szczycie chroniło mnie przed złem, jakbym była w suchym ciepłym domu, poza którym szaleje zamieć, która nie może mnie tutaj dosięgnąć. Meszki oczywiście mają to w dupie!
Pociągam na zmianę Jägermeistra i Caberneta. Chyba rozmawiamy, ale zupełnie nie pamiętam o czym. Budzę się ze słońcem prosto w oczy, nie może być później niż piąta rano. Wschód słońca na pewno jednak przegapiliśmy!
Brzęczą już muchy, śpiwór po nocy jest wilgotny od rosy, ale powoli robi się cieplej.
Kawa! Kawa to modlitwa, która łatwo się spełnia. Bialetti bulgocze, płynie strumień koloru wody na torfowiskach, kosodrzewina lśni, Spec ciągle leży tam, gdzie położyłam go w nocy, pociągam łyk Jägermeistra, łyk kawy, łyk Jägermeistra, który tak strasznie nie pasuje do poranka, ale bawi mnie to… takie rzeczy tylko z Urszulą o szóstej rano w B2 (Usia, pamiętasz?) Nie wiem, czy w takich momentach płacze się, czy się śmieje. Mogę robić obie rzeczy na raz i nie czuję, by był w tym jakiś zgrzyt.
Powoli, powoli, coś ten teges, sobie przypomina, że ją dobrze zna
Jest tak gorąco, że po pół godzinie, zanim jeszcze po raz kolejny dotrzemy na Velką lukę, C2H5OH zawarte w Staropramenie ulotni się do atmosfery, zostawiając na mojej skórze jedynie mikrokryształki soli. Dziś jestem ostrożniejsza. Czuję zmęczenie. Wszystkie te lata przejeżdżone na góralu mówią mi “uważaj”. Wszyscy są zmęczeni. Wszyscy mówią sobie “uważaj”. Jest weekend, w górach koło Bielska są tysiące ludzi. Tu na gównym szlaku czasem kogoś spotykamy, również na rowerach. Ale kiedy zbaczamy z głównych tras, robi się pusto. Jagody, korzenie, kamienie. Nie wykonujemy planu, norma dzienna drastycznie spada. Ostatnie kilometry pokonujemy asfaltem, zastanawiając się, czy schronisko wydaje jeszcze posiłki. Jestem tak zmęczona, że chyba nie potrafię już jechać sobie na luzaka “w końcu dojedziemy”. Odpalam mapy.cz i patrzę, ile jeszcze. Naprawdę potrzebuję tego. Taki poziom zmęczenia pamiętam tylko z pierwszych lat ścigania na giga.
Schronisko nie ma już nic do jedzenia. Czy kebab w najbrzydszym mieście świata brzmi wystarczająco romantycznie? Tak myślałam!
Może jest już wrzesień, a my nic o tym nie wiemy
Miesiąc później wciąż jest ciepło. Dwa kominy Kopalni Wieczorek są ciche, ich stalowe okucia są zupełnie bezdźwięczne. Ulica jest pusta. Moje SPD stukają o bruk, słyszę Aśkę rozmawiającą przez telefon przed domem, Rajza jeszcze mnie nie poznaje. “Spuść ją ze smyczy, niech biega.” Znów słychać moje bloki na chodniku. Naciskam na dzwonek i opieram się o portal czekając na głos w domofonie, pies stoi przy mojej nodze trochę zdezorientowany. “Cho na dwór.” Wewnątrz budynku słyszę kroki na drewnianych schodach i mam ochotę ryczeć, ale po prostu się cieszę!
A może znów mamy czternaście lat, tylko nic o tym nie wiemy?
…
Chciałabym przejechać kiedyś trasę Trans-Provence.
Trzeba się było naczekać ale za to jest treściwie, obficie. Dzięki Ania myślę, że Tobie sprawia radość pisanie, czytelnikom czytanie.
Bardzo Was wszystkich przepraszam, że tak rzadko piszę… To po prostu zajmuje strasznie dużo czasu. No i coś trzeba przeżyć, żeby było warto się tym dzielić…
Don’t Panic 🙂
Ej, to zarezerwowana fraza! Dla wtajemniczonych tylko! I w tej historii powtarzana była wiele razy… Wiele razy… <3
Ależ dużo do czytania … FAJNIE 🙂
?
…nareszcie…warto było tyle czekać…
P.S. Aniu a szukasz tego knefela aby uwolnić ten metan?
Nie chcę go uwalniać. Ten świat jest taki kurewsko ładny! Szkoda go!
Żałuję, że ja, i w Twoim wieku, ale i w swoim, nie miałem znajomych, czy nie spotykam na drodze ludzi tak wrażliwych. Jestem z Tobą:) Tak trzymaj!
Z takimi ludźmi mało kto sobie radzi 🙂 To oczywiście przewrotne, bo ja wciąż uważam to za swoją zaletę.
Ta historia wydawała się nie do wydarzenia i nie do opisania… a jednak! Dziękuję 🙂
To historia o miejscu, gdzie czuję się najlepiej… To ja dziękuję.
Fantastyczny i dający do myślenia wpis. Czasami warto być spontanicznym i podejmować decyzje, o których wcześniej nawet by się nie pomyślało. Właśnie takie decyzje sprawiają, że mamy do czego wracać pamięcią 🙂 Bardzo przyjemnie się Ciebie czyta!
Trochę jednak żałuję, że nie mam już czternastu lat… Dziękuję.
[…] Niskim. Pusty i dziki jest ostoją niedźwiedzi, wilków, rysi a nawet kozic. Jeśli znasz Małą Fatrę, też piękną i dziką, ale mimo wszystko “uzbrojoną” w turystyczną infrastrukturę, Wielka […]