Katowice
Początek listopada 2016 roku. Siedzę na lotnisku. Jest nieludzka pora, spałam trzy godziny i zastanawiam się, czy jestem wystarczająco biała, wykształcona i niekarana, by dotrzeć do celu mojej podróży. Mam chwilowo gdzieś poprawność polityczną. Poprawność polityczna jest dla polityków przed wyborami, dla zwykłych ludzi jest stres w konsulacie, protekcjonalny ton urzędnika, pieczątka w paszporcie, siedzenie na lotnisku z pożyczoną torbą i przetwarzanie myśli w nieskomplikowanej logice bez filtra. Jak to się stało, że bycie Muminkiem jest dobre, a bycie Buką jest złe? Dlaczego cykliści i wegetarianie trafili na czarną listę? Właśnie! Dlaczego?
To z pewnością kwestia pory. Obudzonego w środku nocy człowieka nie pyta się o poziom zadowolenia z życia, jeśli liczy się na obiektywną odpowiedź. W lotniskowej łazience przyglądam się swojej twarzy. Makijaż, który w domu wydawał się za mocny, teraz, mam wrażenie, zupełnie zniknął; jest blady, niewidoczny. Wzdrygam się. Na lotniskach czuję się “niezrobiona”, źle ubrana, prowincjonalna – jestem zupełnie sobą, chcę być sobą, ale jednak coś podpowiada mi, że bycie mną powinnam sobie zostawić na jeżdżenie po czeskich szosach, bycie mną to śmiech. “Halo, czego osoba tu szuka?” wołają do mnie pluszowe dresiki w kolorze cafe latte. “Niech osoba przejdzie do odprawy”.
Frankfurt
Samolot ląduje, jakby zeskakiwał z drzewa, albo jakby w półśnie pojawiła się wizja, że spada. Najpierw piszczy, a potem wali o ziemię, aż uginają mu się łapy. Budzę się trochę zdezorientowana.
Przypomina mi się weekend
Pierwsza listopadowa sobota na południu jest całkiem przyjemna: jeździmy trochę na przełajówkach po rybnickich lasach, nie mogąc nadziwić się temperaturze. Z premedytacją odpuszczam poszukiwanie wyścigów w okolicy. Chcę się powłóczyć. Wsiąść na rower i sprawdzić, gdzie kopią nową kanalizację, które małe sklepiki przetrwały kolejny sezon, gdzie znów ubyło lasu, czy ktoś nie zniszczył jakiegoś singla i czy tama na zalewie wciąż jest zamknięta. W niedzielę wszystko bierze w łeb, bo w nocy zaczyna padać i robi się ponuro. Sobota odfajkowana z 77,7 kilometrami na liczniku. Ciemność, kapeć złapany na kamieniach i jesienna słabość mówią, że to wystarczy.
Lot
Lecimy już dwie godziny. Pod nami, aż po horyzont, morze chmur. Czasem jak snująca się pasmami wata cukrowa, kawałek dalej jak bita śmietana unoszona milionem ubijaków z bezkresnej miski cukiernika. Innym razem jak piana w wannie albo śnieg rozjeżdżony przez narciarzy lub mleko wlewane do wody, w przezroczystej szklance, filmowane w zwolnionym tempie, 120 klatek na sekundę albo… Zjadłabym bezę. Zwariuję tu. Chyba widzę ocean. Wygląda jak niebo pod chmurami. Zwariuję.
To trwa wieki. Jest 20:18 CET Nie mogę odsłonić okna, bo przeraźliwie jaskrawe światło rani moje zmęczone oczy. Oglądam po kolei „In Bruges”, „Moonrise Kingdom” i coś z Nicolasem Cagem. Najpierw średniowieczna Belgia i trupy, potem Nowa Anglia i natłok olśniewających szczegółów, na koniec Vegas, Cage i Frodo Baggins jako chudy policjant o bezwłosym torsie.
Vegas właśnie gdzieś pode mną.
Brązy i potworne ilości błękitu: im dalej w stronę horyzontu, tym gęściejszego. Wielka wijąca się po brzuchem samolotu rzeka Colorado ma spokojny niebieski kolor okładki starego zeszytu. Linie rurociągów i wyglądające jak stare, rozplatające się liny – rzeki. Co za ogromny kawał lądu!
Teraz widok jak z Mad Maxa: piach poorany bruzdami krzyżującymi się ze sobą pod kątem prostym.
Los Angeles naprawdę istnieje! Widzę je pod sobą: jest szare, monotonne, brzydkie, wysadzane błyszczącymi diamencikami samochodów, które skrzą się tysiącami w tej popielatej kraciastej materii.
Portowe żurawie jak galopujące we mgle żyrafy…
„You’re welcome, Madam.” Powiedzieli.
23:13
Nie sądziłam, że na świecie istnieje tyle Priusów, ile widziałam teraz w ciągu dziesięciu minut.
Trąbią. Ciągle trąbią. Morze fordów, nissanów i toyot. Nie czuję jet lagu. Jest wpół do trzeciej po południu. Tutaj. Zawsze o tej porze mam odrobinę dość i marzę o wyjściu z pracy. Jestem podekscytowana i mój organizm nie domyślił się jeszcze, że za pół godziny wybije północ.
Za chwilę kolejny samolot. Ostatni. Kawa? Po północy? Uznajmy ją za poranną!
Phoenix
Przespałam osiem godzin. Nie wiedziałam, że posiadam taką sprawność.
Śniadanie i szybki spacer. Kawa jest słaba. Wypijam dwie. Mają podobno kofeinę, ale trudno ją wyczuć.
Pomarańcze na drzewach od południowej strony są już pomarańczowe. Wychodzę z hotelu. Trawa jest tak niewiarygodnie zielona, że ściągam okulary. Wciąż jest!
Nie ma chodników. Przynajmniej nie wszędzie. Amerykanie naprawdę nie chodzą. Idę wzdłuż ruchliwej alei prowadzącej od lotniska w stronę centrum Phoenix. Mam dwie godziny i wiem, że dotrę tylko do połowy drogi. Nie szkodzi. Czasem ktoś za mną zatrąbi. Nie wiem, czy to zaczepne, czy oznacza aprobatę dla moich nowych legginsów, czy to wyrazy współczucia z powodu marszu w taki upał. Jest tak gorąco, jak w najgorętszy dzień lata na południu Polski. A może jeszcze goręcej…
Przedmieścia w żaden sposób nie są ładne. Warsztaty oferujące opony: nowe i używane, sklep ze sztuką meksykańską, motele jak z filmów Alejandro González Iñárritu, żadnego spożywczaka, ani jednej Biedronki.
Iron oxide
O 10.30 dziewięć dziewczyn i ja ruszamy spod hotelu w kierunku Sedony – docelowego punktu podróży. Pani kierowca jest olbrzymią, bezzębną kobietą, we włosy spięte w kucyk ma wbity hotelowy długopis, porusza się powoli i dużo opowiada. Właściwie jest chodzącym Googlem z dodatkowym poczuciem humoru. Używa słów typu iron oxide, po czym unosi rękę w geście triumfu i krzyczy: rust! Jest świetna, po godzinie jazdy jestem jej najwierniejszą fanką.
Opowiada o domach Franka Lloyd Wright’a, o granicy dwóch pustyń i o tym, że gdy ją przekroczymy, nie zobaczymy już żadnego kaktusa.
W końcu na horyzoncie pojawiają się czerwone skały wokoło Sedony. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to lunapark i że skały są sztuczne – zbudowana dla turystów westernowa scenografia.
Sedona ma w sobie coś z Zakopanego: miasteczko, położone u stóp czerwonych skał, jest dość odpustowe. W ciągu sezonu potraja ilość mieszkańców i składa się głównie z hoteli, sklepów z pamiątkami, galerii ze sztuką (nie galerii sztuki) oraz salonów wróżenia z ręki (psychic centers). Pomieszanie tradycji indiańskich z New Age, trochę Meksyku, trochę Europy…
Sedona, tutaj nie nauczysz się chodzić!
Irytuję się, bo wszyscy chodzą tu strasznie powoli. Podpadam na każdym kroku. Głównie z powodu kroczenia. Łażę jak opętana: 6 km/h, to tu, to tam, kilometrami… Gdybym miała wymienić pierwszą różnicę między Amerykaninem a Europejczykiem, byłby to stosunek do pieszego przemieszczania się. My chodzimy. Oni jeżdżą. Spędziłam dziś godzinę na poszukiwaniu ścieżek prowadzących w góry. Nie znalazłam. Zawsze w jakimś momencie kończyły się chodniki i pobocza, i trzeba było zawrócić. Nikt tutaj nie widzi potrzeby prowadzenia chodnika tam, gdzie można dojechać samochodem, zwłaszcza jeśli to więcej niż kilometr od miasteczka. Troska, jaką otacza się tu pieszych, jest jednak zadziwiająca (może chodzenie traktuje się jak pewną formę upośledzenia umysłowego?). Kierowcy zatrzymują się kilka metrów przed przejściem. Cierpliwie, bez gwałtownego hamowania. Nikt nie udaje, że zauważył w ostatnim momencie. Po prostu widzą. Nikt nie wpada na mnie z głównej drogi, gdy przekraczam podporządkowaną – wszyscy stoją, jakby z naprzeciwka ciągnęła kawalkada ciężarówek. To onieśmielające!
W domu właśnie wstawałabym do pracy. Tutaj jestem dziesięciolatką i po bajce sama siebie zaganiam do łóżka. Wróżę sobie z ręki, że jutrzejszy świt może mnie olśnić.
Skorupa
Skały są hipnotyzujące. Ich twardość, spójność, porowatość, nieprzepuszczalność, nieprzebijalność… ręką, głową… Granity, bazalty, gnejsy, piaskowce… Zwykły kamień wyciągnięty z rzeki bije na głowę najlepszy patyk, najbłotnistsze błoto, najwytrzymalszy beton, nie mówiąc nawet o plastiku. Kamień to kamień – kawałek nagiej planety, pierwotny budulec!
Patrzę na zalesione Beskidy, łagodne kopce ich wzniesień, łąki na zboczach, a potem gwałcąc niejako ich wizję jako kup ziemi usypanych przez jakiegoś znudzonego kopacza galaktycznych rowów, widzę je jako masywne bryły litej skały pokrytej cienką warstwą gleby, w którą wgryzają się buki i świerki. Pomyśleć coś takiego w obliczu monumentalnego Mont Blanc jest łatwe, w obliczu zielonych pagórków sięgających zaledwie 1000 metrów jest odkrywcze. Drży mi serce, gdy widzę górę rozpłataną kamieniołomem. Kamieniołomy są jak łzy mężczyzny, na które on pozwala Ci patrzeć – czujesz, że zostało ci dane zajrzeć do wnętrza. Moje postrzeganie gór i postrzeganie całej planety ulega drastycznej przemianie, kiedy po raz pierwszy to sobie uświadamiam: to wnętrze Ziemi, wyplute przez nią samą. (Tak, wiem. To było w szkole!) Segregacja śmieci i zakręcanie kranu jakoś same przychodzą wtedy do głowy.
Poranny spacer po śpiącej Sedonie kończy się kichaniem w drodze do pokoju i nerwowym szukaniem chusteczek w torbie po brzegi wypełnionej kolarskimi ciuchami. Listopadowe słońce za dnia pozwala na hasanie w koszulce na ramiączkach, noce wymagają zimowej kurtki. I czapki. Żałuję, że nie mam.
No, woman, no cry!
Obudziłam się o drugiej nad ranem. Europa piła już drugą kawę i od paru godzin wiedziała, że coś nie „pykło”. Ryży wygrał wybory. Do tego dnia temat wyborów w U.S. wypływał przy każdej rozmowie; niby luźno, że ciekawe, że nie wiadomo, że zobaczymy, że nie ma co ufać sondażom, że oszołom nie ma szans, że Ameryka dojrzała do kobiety na prezydenckim stołku, albo, że nie dojrzała… Brytyjki przewracały oczyma, ja mlaskałam znacząco, ktoś mamrotał coś o Brexicie, a potem znów przychodził ktoś nowy, przedstawiał się, mówił, jak bardzo się cieszy, że jest tu z nami i polityka odpływała w nicość. Od środowego poranka wybory komentowali już tylko Europejczycy. Amerykanom jakoś zrzedły miny.
Czy amerykański sen jest o tym, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać? Czy o tym, że właśnie powinny? Czy świński blondyn o poglądach, które nie podobają się reszcie świata, może zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej? Oczywiście, pod warunkiem, że jest odpowiednio bogaty.
Do czego służy rower
Na śniadanie kawa, melon i power porridge (of which I share with you). A ja zaraz idę na rower! Idę niszczyć westernową dekorację! Czy aby moje ostrogi są wystarczająco wypolerowane? I czy aby wiadomo, która jest lewa, a która prawa? I klucz ósemka! Jest. Przygotowany.
Jeszcze nie pamiętam imion. Kojarzę kraje: Holandia, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania, Francja, Stany, Kolumbia, Australia – 20 dziewczyn z różnych stron świata.
Każda z nas ma swoją historię, mówi Amy z Liv Cycling podczas oficjalnego powitania. Amy jest drobną Amerykanką o ślicznej twarzy. Promienieje. W tym, co mówi, nie słychać ciężkich tonów, tragizm kryje się może gdzieś głęboko pod opaloną skórą i łagodnym tonem. A może go nie ma…
Zimny, katarogenny poranek sprawił, że pociągam odrobinę nosem. Wzruszająca przemowa Amy jednak zupełnie mnie nie rusza. Wszystkie wiemy, do czego rower służy człowiekowi. Do uczłowieczania się? Tak, też, ale to głównie środek lokomocji i sprzęt sportowy. W przypadku kobiet i w przypadku mężczyzn spełnia dokładnie takie same zadania. W Liv mówi się wyłącznie o kobietach. Jest w tym jakaś nachalna feministyczna nuta. To wielkie halo, które tu wybrzmiewa, jest nienaturalnie głośne, podpada. Jeśli rower potrafi ci pomóc, nie ma znaczenia, jaki to będzie rower. Liv grzmi: jeśli potrzebujesz roweru, chcemy dać ci taki, na którym będzie ci lepiej. Lepiej niż na rowerze dla facetów. Nie wierzę w to, to zupełnie nie tak. Lepszy rower to po prostu lepszy rower. Najbardziej babski z rowerów wciąż będzie tylko tak dobry, na ile pozwoli mu geometria, kinematyka i komponenty, a źle dobrany rower i tak pozostanie źle dobranym rowerem. Płeć nie ma tu nic do rzeczy. To w gruncie rzeczy strasznie żałosne, kiedy jedyną zaletą, którą jako producent potrafisz wymienić w swoim rowerze, jest fakt, że chciałeś, żeby był specjalnie dla kobiet.
Rowery właściwie są dwa i dwa dni na ich objeżdżenie. Stanowczo za mało czasu, by powiedzieć tak lub nie któremuś z nich, ale wystarczająco dużo, by nauczyć się imion współtowarzyszek tej kowbojskiej przygody. Chwileczkę! Jak to ’bojskiej?
American style
Kanapki na drogę plus furgonetka z rowerami na dachu. Trail, na który jedziemy, nie jest daleko, ale my robimy to po amerykańsku: jedziemy załatwić tylko to, co jest do zrobienia – objazd konkretnego szlaku.
Powiedzmy, że pasuję do reszty: mam fioletowe luźne gacie, fioletową bluzę, błękitny kask all mountain, plecak, rękawiczki standard, buty standard, szosowe okulary (ale nie podpadają) i różową szminkę na ustach. Dziś jeżdżę na Liv Pique Advanced 0.
Nawierzchnia, po której jeździmy, nie przypomina mi niczego, co znam. Może odrobinę fragment szlaku między Skrzycznem a Malinowską Skałą w Beskidzie Śląskim w czasie, gdy długo nie pada: skalne podłoże, mniejsze i większe kamienie, ale głównie pył! Goła skała trzyma doskonale, kamienie w pyle są trochę zdradliwe. Podobno po deszczu nawierzchnia zmienia się w potwornie śliską glinę. Jest gorąco, jestem podniecona każdym niemal elementem rzeczywistości, chce mi się pić a na ustach nie ma już śladu różowej szminki.
“Kto czuje się pewnie, jedzie z przodu,” mówi Leigh Donovan (oh, yes!) – przewodniczka i instruktorka. Nie czuję się wcale pewnie: nie śpię od drugiej w nocy, jestem rozkojarzona, trochę spięta, twarde opony na dętkach nie są tym, co lubię, onieśmiela mnie obecność Leigh, onieśmielają mnie pozostałe dziewczyny. Kozactwo jest wrogiem kolarza i nie chcę narobić głupot, zwłaszcza wśród kaktusów. Nie zamierzam jechać pierwsza. Jadę druga! Tak jakoś wyszło.
Nic nie pamiętam. Jestem atakowana milionami bodźców. Rower jedzie jak złoto: wspina się gładko na wszystko, co napotyka. Zatrzymujemy się co kilkaset metrów, czekamy na wszystkich, Leigh opowiada – jest typowym amerykańskim opowiadaczem i trudno jej przerwać. Mówi o wszystkim: jak zaczynała, o przemyśle modowym, w którym utknęła na jakiś czas, jak stamtąd uciekła ponownie w rower, o córce i jej przesłuchaniach w konserwatorium. Zatrzymujemy się, by puścić przodem naszego fotografa. Sterling Lorence jest sławą: gdybyśmy spotkali się na jego wernisażu, nie śmiałabym prosić o autograf. Tutaj jest na rowerze, loczki wychodzą mu spod kasku, wygląda jak młody Woody Allen i jest zwykłym chłopakiem z odrobinę fajniejszym aparatem. Pyta, czy jeżdżę też w Czechach. Kanadyjczyk pytający Polkę, czy jeździ w Czechach – to nieoczywiste zestawienie. Część jego rodziny pochodzi z pogranicza Polski i Ukrainy…
Kończymy jazdę po jedenastu kilometrach. O 23:00 CET. RS1, będący ulubionym widelcem cross country świata, o tej porze irytuje mnie podobnie, jak mój stary Duke 10 lat temu. Godzinę przed północą szczątkowy poziom skupienia pozwala mi najwyżej na kontrolę ruchów szczoteczki do zębów. Nie zaliczam żadnej gleby, ale dwa razy przegina mnie przez kierownice, gdy amor grzęźnie w kamieniach, brakuje mi pewności, doskwiera mi bolący brak, dawno nie jeździłam na góralu i nie potrafię wrzucić na luz.
Na Chuckwagon Trail Strava pokazuje kilka segmentów. Ilość kobiet w wynikach jest powalająca: 600, czasem prawie 700. Najwolniejsi faceci bujają się w okolicy trzytysięcznego miejsca. Chyba jakaś oblegana miejscówka… albo Strava jest bardziej popularna niż u nas.
Medytacja
Wieczorem pakują nas do furgonetki i w drodze na kolację wywożą poza miasto, w czerwone skały. Europa o tej porze dawno już śpi, my wspinamy się na niewielkie wzniesienie, mijając tabuny kroczących w dół Amerykanów. Drżą im nogi, podpierają się na sobie, jakby przeszli trzydzieści kilometrów karkołomnego pasażu, są przerażeni tocząc w dół swoje studwudziestokilowe cielska. Wzniesienie można podbiec bez szczególnej zadyszki. Oddech traci się na górze, gdy otwiera się widok. Nie wiem, w która stronę patrzeć. Nie mam aparatu, mam tylko mój szerokokątny obiektyw w telefonie, wpadam w panikę, że to wszystko nagle zniknie, jeśli tego nie uwiecznię, że zapomnę, albo że zapamiętam fałszywie przez oddalenie, jakie funduje mi obiektyw.
Wszędzie skały! Pręgowane jak starożytne gliniane garnki. Myślę o czasie, który był potrzebny, by powstały te niewiarygodne twory: tysiące lat osadzania i miliony lat erozji. Piaskowce przekładane wapieniem. Między górami wije się droga, prowadząc pojedyncze gwiazdki przemieszczających się powoli samochodów. Yolanda każe nam usiąść w kręgu i oddychać. Swoim śmiesznym hiszpańskim angielskim liczy wdechy i wydechy. „We are strong women,” powtarza. Śmieszy mnie to z początku, ale oddycham, jak każe. Zamknąwszy w końcu oczy, odpoczywam. Siedzę z dłońmi opartymi na udach i czuję, że jest mi dobrze.
Wieje wiatr. Kurtka, którą przezornie wrzuciłam na siebie, chroni mnie przed chłodem, skała jest jeszcze ciepła, Yolanda wciąż liczy oddechy, a ja przestaję myśleć. Coś takiego czułam kiedyś, gdy żeglowaliśmy po Bałtyku: na deku zostawała tylko wachta, robiło się ciszej, wiał stały wiatr, który zagarniał włosy równo w jednym kierunku. Można było patrzeć na horyzont, na fale układające się w łuski, na wypełniony wiatrem żagiel i zupełnie utracić świadomość rzeczywistości innej niż ta składająca się z tych paru namacalnych elementów: wiatr, żagiel, fale, horyzont.
Sedona znana jest z niezwykłej energii, którą niektóre jednostki potrafią wyczuwać. Ogromne jałowce mają tu pnie powykręcane rzekomymi wirami tejże energii, mającymi swoje osie w czterech konkretnych, wyznaczonych miejscach (naprawdę). Widziałam te jałowce. Rzeczywiście mają poskręcane gałęzie. Nie wiem, czy czułam energię. Może to jet lag domagał się w końcu wyciszenia po dniu pełnym emocji… Mogłabym tak siedzieć, ale nieźle ścierpły mi nogi. Kolacja o trzeciej w nocy smakuje nie najgorzej, ale modlę się już o sygnał do odwrotu. Po powrocie zwalam się do łóżka, myjąc tylko zęby. Dajcie spokój…
Hail to the Hail
Liv Hail ma 160 mm skoku z przodu i z tyłu i jest ciężki jak świąteczne zakupy w Auchan. Po pierwszych metrach wiem, że uwielbiam ten rower. W życiu nie jeździłam na takim skoku. „Płaski” kąt natarcia sprawia, że nie potrafimy się dogadać odnośnie słowa przeszkoda: ja mówię „uwaga”, a on pyta, co konkretnie miałam na myśli. Lindsey Voreis uczy nas bunny hopów. Pochowane w cieniu słuchamy Lindsey, gdy ona gestykulując całym ciałem, tłumaczy, co robić. Znów kamienie, skały, kaktusy, nieludzka pora i pierwsza gleba. To znaczy, żadna gleba, bo ciągle trzymam rower i wiem, gdzie jestem i co poszło nie tak. Po prostu małe szlifowanie. Jest i pierwsza krew na amerykańskiej ziemi. Ale mało. Kojoty wciąż poza zasięgiem wzroku. Przewożą nas, znów ładują na furgonetki i wiozą w inne miejsce. Nikomu w Europie nie przyszedłby taki manewr do głowy – kazaliby jechać za przewodnikiem, ewentualnie uważać na samochody i węże. Scorpion and Pyramid Trail trudnością przypomina Tajemny lub Mramorovy na Rychlebskich Ścieżkach, prowadzi jednak zboczem o niemałej ekspozycji i momentami tracę nerwy. Na miłość boską, jest prawie północ!
Na imprezie pożegnalnej mamy karaoke. Czy ktoś z Was słyszał mistrzynię świata śpiewającą Like a Virgin? W dzień wyjazdu podejmuję ostatni zryw i o 7:15, w kurtce zapiętej pod samą szyję, jadę na godzinną przejażdżkę z Leigh i dwoma Francuzkami. Dopiero teraz, bez tłumu dziewczyn, bez presji, potrafię się cieszyć z jazdy na Pique. Znów mam pod sobą najwyższy model tego cacka (który ani u nas, ani we Francji nie będzie dostępny) i czuję się jak na najlepszych rowerowych wakacjach. Jedziemy spod hotelu w stronę czerwonych skał, tak jak przywykłam, bez konkretnego celu, bez konieczności uwieńczenia tej wyprawy jakimkolwiek sukcesem. „Patrz piersią do przodu.” mówi Leigh. „To najbardziej uniwersalna porada dla bikera.” Nie mam wniosków. Mam masę różnorodnych wrażeń. Wzruszenie przy pożegnaniu, jak na zakończenie kolonii… Babski wypad… joga przed śniadaniem… dziwne przeżycie. Staram się „patrzeć piersią do przodu”. Może to właśnie dlatego na lotnisku w Phoenix polałam kawą całą koszulkę! Czyżby porada dotyczyła tylko roweru?
Powrót
Po szóstej „drugiej szansie” porzucam wszelką nadzieję. Lura, lura, wrząca lura, wrząca lura po brzeg kubka.
Najlepsza kawa, jaką piję w Stanach, to darmowa Illy w United Airlines: ma zapach kawy i temperaturę poniżej 100 stopni Celsjusza. Tęsknię za Europą, za smolistym espresso doppio w Kafeju, za kawą w papierowym kubku na Orlenie, za zimną, niedopitą kawą z rana znalezioną o 18:00 na stole w kuchni, za turkiem w pracy… Moja herbata jest ciemniejsza niż kawa tutaj. Wstrzymuję oddech, gdy odkręcam kurek w hotelowym bufecie, gdy kelner przechyla swój dzbanek, gdy zamawiam kawę w barze… przez chwilę nie oddycham, odmawiając modły, czekam na cud. Nie! To daremne. Nienawidzę tego kraju. Niemożliwe, że przetrwali tak 240 lat!
My mamy kawę, oni mają przyjazne stosunki międzyludzkie. Coś za coś.
„Good morning. How are you doing?” Nie brzmi to jak ponure „Morgen” w austriackim pensjonacie, to brzmi nawet lepiej niż „Dzień dobry, Aniu”, którym czasem witała mnie jedna z byłych sąsiadek. To brzmi tak dobrze, że mój własny ton ociepla się o dwa stopnie. Może angielski ma w tym zwrocie po prostu ładniejszą melodię.
„Nice photo,” mówi starszy, czarnoskóry pan, zaglądając do mojego paszportu przed wejściem na pokład samolotu. Dziękuję i życzę mu miłego dnia. Jestem zmęczona: dla mnie jest druga w nocy, przebiegłam właśnie pół lotniska w Houston, nie bardzo mogę się rozebrać, bo dwie godziny wcześniej polałam się pseudokawowym wrzątkiem w Phoenix i wyglądałabym jak wysokiej klasy flejtuch. Piszę krótkiego esemesa, że jestem na pokładzie i prowadzona przez przesadnie umalowaną blond stewardessę, o wyglądzie Marilyn Monroe z prac Andrzeja Dragana, siadam na miejscu. Chwilę później, bardzo opalony człowiek o manierach strażnika więziennego, bez słowa wyjaśnienia legitymuje mnie, nazywa „M’am” i w obcesowy sposób informuje, że siedzę na nie swoim miejscu. Pomylił się. Nie przeprosił.
Sporo ryzykował traktując w ten sposób Europejkę od pięciu dni pozbawioną espresso.
Naprawdę musi bardziej uważać.
Kubek mleka
Spadam stąd. Mają tu za ciepło, Coca-Cola smakuje jak Pepsi i mimo całej swej uprzejmości, Amerykanie są jacyś nieludzcy. Nadmiar kiepskich „darów losu” potrafi wyprać mózg, potrafi zupełnie uodpornić na delikatniejsze ciosy i mało rzeczy mnie ostatnio stresuje: kontrola osobista na lotnisku? Bardzo proszę! „With the back of my hand, M’am, with the back of my hand. Is that alright with you?” W gumowych rękawiczkach, popartych tonem, że mam się bać… W gumowych rękawiczkach pracuje również stewardessa. To wszystko sprawia, że czuję się strasznie „poza”, oddzielona od ich świata cienką ale nieprzenikalną lateksową membraną w kolorze denaturatu. To nie świat, w którym starowinka dojąca krowę we wrotach stodoły zaprasza na kubek mleka.
Prawdziwi ludzie
Tydzień później w Beskidach spadł śnieg. Na tajnym singlu z Grabowej poznikały korzenie i czułam się, jakbym naprawdę nauczyła się jeździć. Czerwone skały wokół Sedony znów stały się tekturową westernową dekoracją, a poznani tam ludzie zamieszkali na stałe w Internecie. Z tamtej jesieni najlepiej zapamiętałam historię o zgubieniu młodszego brata na kuligu, która miała miejsce pod koniec ortalionowych lat 90-tych i którą usłyszałam w Mikołajki w pizzerii w Bystrej po pełnym rowerowych porażek dniu na Magurce. Bohaterom tej historii też czasem zdarza się przenosić się do Internetu, ale wiem, że prędzej czy później spotkamy się w górach i przez parę godzin znów będziemy prawdziwymi ludźmi. Na rowerach.
Wpadnij też do mojego sklepiku, gdzie znajdziesz niebiańsko miękkie czapki z wełny merino, które robię na drutach, kiedy już nie mam ochoty na więcej pracy i rozmyślań.
Może zamiast wirtualnej kawy, wesprzesz mnie zakupem czegoś dla siebie…