Usiłuję odkleić język od policzków. Jest suchy jak wiór. Kwaśny smak kaca przebiega po moich na wpół martwych kubkach smakowych. Ależ chce mi się pić! Chyba jest już jasno, a ja z pewnością nie leżę w moim łóżku. Właściwie w ogóle nie leżę. Siedzę. Kark mam tak zesztywniały, że jeśli się poruszę, z pewnością odpadnie mi głowa. Zresztą lada chwila moja głowa i tak eksploduje, rozpadając się na miliard bolesnych drgających żywych kawałków. Mam na sobie marynarkę ze złotymi guzikami i jak królewski stańczyk, zamroczony alkoholem, siedzę na środku czerwonej pluszowej królewskiej sofy i nie umiem przełknąć śliny. Kompletny upadek. Wokół powinni porozrzucać rozdeptane winogrona i złote puchary. Światło, które wpada przez delikatne firanki, sugeruje poranek (na szczęście ciągle jest poranek), w drugim pokoju ktoś chrapie. W “moim” pokoju jestem tylko ja. Na szczęście!

“Tańcz, głupia, tańcz” śpiewa Magda. Ogromny telewizor ustawiony pod ogromnym oknem mówi nam, co mamy śpiewać. Zabawa w karaoke po pijaku to zły pomysł. Magda śpiewa dwa razy głośniej od nas, my śpiewamy dwa razy głośniej niż trzeba. Sąsiedzi potwierdzą. “Wprost na spotkanie ognia leć.” Pierwszą zwrotkę pamiętam, potem się gubię. Wszyscy się chyba gubią: nagle wszyscy są bliżej ogromnego telewizora, nagle ogromny telewizor staje się za mały. Muszę się wychylać, żeby zobaczyć tekst. Kiedy tak strasznie się wychylam, nie umiem śpiewać i tracę równowagę. Skoro nie śpiewam, to sobie odpocznę. O tak! ale ta sofa mięciutka…

Bardzo potrzebuję kawy. Byłoby cudownie, gdyby ktoś się obudził i żebym nie była tu taka sama w tym swoim zażenowaniu. Boże, jakie to wszystko niezręczne. Czajnik jest głośny jak lokomotywa. Może po prostu napiję się z kranu…

Wtedy, właśnie strzepując kropelki kranówy z mojej wełnianej marynarki ze złotymi guzikami, myśle sobie, że jeśli jeszcze kiedykolwiek poranek zastanie mnie poza moim łóżkiem, musi być ku temu bardzo ważny powód.

Do jasnej cholery!

W życiu nie widziałam tylu pustych parkingowych miejsc w Zakopanem! Mogłam zaparkować na ręcznym zarzucając tyłem i ze dwa razy poprawić parkowanie tym samym manewrem. Gdybym umiała, oczywiście. Przez ulicę przebiegli obok siebie lis i jego ogon. Poszli chyba przeszperać śmietniki u ojczulków bernardynów. Idealna pora. Mamy trzy godziny do wschodu słońca…

Kuźnice są rozświetlone. Właściwie całe są żółte. Stara inuicka mądrość mówi, by nie jeść śniegu w takim kolorze, trzeba nam więc dalej… tam gdzie śnieg będzie biały. Pierwszy śnieg w roku to święto – zastany rano na przedniej szybie nie wyprowadza z równowagi tak, jak taki padający na puste szosy w kwietniową niedzielę. Dziś jest go po kostki, a to i tak więcej niż się spodziewałam.

Na zielonym szlaku od kilku dni nie było nikogo. Idziemy widoczną ścieżka, ale nie ma na niej świeżych śladów. Jest ciemno i cicho. Coraz ciszej. Nasze kroki są w tej ciszy hałasem. Nie słychać szmerów w lesie, nie słychać miasta. Chrupanie śniegu pod butami i mój kiwających się w rytmie michałowych kroków cień. Jego latarka mości nam bezpieczny świetlny szałas wśród tych zimowych gór. Chowamy się w nim, chronieni przed ciemnością. Pod moimi stopami jest czarno, a kilka metrów dalej otwiera się czeluść. Albo las. Ale myśle sobie, że to czeluść, a w niej wilki wdrapują się pod urwisko, w naszym kierunku. Boję się zatrzymać, bo w tej ciszy na pewno je usłyszymy. Końcówki moich włosów, zroszone wilgotnym powietrzem, zamarzły – są sztywne jak sierść terriera. Chodźmy dalej. Zaraz skończy się regiel.

Grzęźniemy. Śnieg po kostki dawno się skończył. Teraz brniemy czymś, co mogło być ścieżką, ale równie dobrze może być nawisem śnieżnym, który za chwile pociągnie nas w otchłań. Ku wilkom!

Ścieżka zgubiła się na dobre. Myślenickie Turnie majaczą w ciemnościach jak góry Morii. Lepiej widać je, gdy gasimy latarkę, niż gdy daremnie strzelamy w nie strumieniem fotonów, które mgła odbija w miliardy kierunków. Nasza latarka nadaje się tylko do budowania złudnego świetlnego szałasu dla strachliwych panienek. Byłam tu wcześniej, ale nie rozpoznaję szlaku. Nie wiem, która luka w kosodrzewinie przepuści nas dalej. Wszystko chwilami zdaje się być zasypaną ścieżką, a moment później wygląda jak nieskalana ludzką stopą połać białego gówna. Jeszcze nie panikuję, jeszcze mnie to śmieszy, choć bolą mnie nadwyrężone zbyt ambitnym bieganiem kolana.

Na wschodzie pojawia się delikatna łuna. Nie widać gwiazd, ale chmury robią się jaśniejsze. Zaczynamy pościg za wschodzącym słońcem. Wyobrażam sobie jak wychyla się zza gór, zapowiedziane różowo-złotą zorzą. Będzie pięknie. Ta wyprawa to zupełnie szalony pomysł, tak szalony, że balansuje na granicy ryzyka wzmianki w Teleekspresie, ale mamy termos i kabanosy, a licho boi się próżni i kabanosów!

Łuna znika. Czerń zmienia się w jakiś nieprzezierny granat. Snop światła z michałowej latarki zakopuje moje buty w czarnych mikroodchłaniach. Wytężam wzrok, by widzieć nierówności czyhające na moje zmarznięte i oblepione śniegiem kostki w amatorskich butach do nizinnego trekkingu. Michał kroczy za mną swym misiowym rytmem i rozhuśtuje mój cień swoją wściekłą latarką. Idę bardzo powoli, śnieg sięga do połowy moich ud, jest stromo, a ja wiem, że szlak cichutko wije się pod nami dziesiątkami kojących serpentynek, wytyczony wśród zielonych sypkich kamieni, które teraz pod warstwami śniegu udają nieruchome.

Schodzi chmura. Powinniśmy być blisko szczytu, ale jesteśmy jak patyki zatopione w wacie cukrowej. Mgła jest tak gęsta, że obserwatorium meteorologiczne na szczycie Kasprowego atakuje nas z zaskoczenia. Jesteśmy u celu. Słońce chyba już wzeszło. Nad watą cukrową. My jesteśmy na szczycie patyka w samym środku lepkiego mglistego kokonu. Nie widać nic!

Jest szósta rano. Warto by przebrać skarpetki.   

W czym tak naprawdę się zakochuję? W uśmiechu? Możliwe. W jego skórze? Trochę śmieszne. W talentach i krasomówstwie? Bzdura! W czym? W tym, jak pochyla się nad kundelkiem na ulicy? Jak dotyka mnie?

A może w tym, jak kroi chleb i podnosi wzrok z nadzieją, że ujrzy mój uśmiech. Jak dzieli się batonikiem i naprawia moje hamulce. W tym, jak nie pozwala, żebym płakała… Zakochuję się w trosce…

Człowiek z PKL wpuszcza nas do stacji kolejki i proponuje wrzątek. Oprócz nas na szczycie nie ma nikogo. Na zewnątrz pracuje ratrak, rozkraczony na śniegu jak waran. Gdyby nie jego dźwięk dalej błądzilibyśmy pod szczytem.

„Do Gąsienicowej? Prosto do niebieskiej tyczki i w lewo w dół. Nie, raczej nie będzie przetarte…” Tyle to sami wiemy. I nie, nie jest przetarte!

Wnioskuję, że moje stopy wskazują kierunek ku wnętrzu ziemi. Ale pewności nie mam. Wokół jest tylko biel. Nie ma horyzontu, nie ma linii gór, nie ma skał, ni kosodrzewiny. Nie ma ścieżki, śladów, grud śniegu. Nic. Biel. Tracę orientację.  Mój błędnik wariuje. Czasem wbijam się rękami w śnieg, bo ciało za mocno odchyla się od pionu, a głowa nie potrafi tego skontrolować. Z jednej strony to śmieszne, z drugiej dość przerażające. Płyniemy przez tą kilkuhektarową zaspę nawigując na Stravie. W prawo, w lewo… usiłujemy poruszać się „szlakiem”.  

W końcu gdzieś daleko przed nami zaczyna majaczyć kosodrzewina w Dolinie Gasienicowej. Tam idziemy.

Koło ósmej spotykamy pierwszych ludzi. Brną w górę. Skorzystają z naszych pijanych śladów. „Nie ma za co.”

O jedenastej słońce zagląda nad Czarny Staw. To najbardziej biały czarny staw, jaki widziałam. Żałuje, że mój dwukilogramowy Canon leży w domu. Zrobiłby dziś swoje zdjęcia życia. A tak znów iPhone złoi mu skórę.

Tatry wyłaniają się z chmur. Szpiczaste, poszarpane, magiczne. Cieszę się, że mam czapkę i puchową kurtkę i że nie siedzę na czerwonej sofie ze strużką zaschniętej śliny w kąciku ust. Cieszę się, że nie mam kaca i że próżnia w moim termosie chroni nas przed lichem. Ostatecznie zmierzę się z nim suszonym kabanosem z Biedry.

Dziś Alpy wyglądają jak posiwiały na grzbiecie brązowy shar pei. A ja znów piszę w samolocie… Ten blog utrzymuje Lufthansa, WizzAir i Air Berlin. Nie wiem, czy mają świadomość…

Muszę lecieć. Na wakacje.

 

Privacy Preference Center