Mieszkanie zwane domem

Trzysta drugi raz w tym roku obiecuję sobie, że założę jakiś plastik na jeden z kluczy do mieszkania. Oba klucze wchodzą do obu zamków i kiedy jestem naprawdę zmęczona… sami wiecie… Tym razem znów przegrywam losowanie i jak baran grzebię w zamku niepasującym kluczem. Obwieszona torbami, mokra od potu, z włosami przylepionymi do twarzy. Sąsiedzi słuchają moich przekleństw, za drzwiami naprzeciwko ujada zostawiony sam sobie yorkshire terrier, który mnie nienawidzi (z wzajemnością, mały durniu), kolejna kropla potu spływa po moich plecach, a we mnie narasta wściekłość, której nie potrzebuję, ani nie chcę. Kupię ten plastik, albo wyprowadzę się stąd.

 

Praga Czechy Bohemia tramwaj

 

Wstrzymuję oddech, bo zostawiłam w koszu niewyrzucone śmieci. Powoli wciągam powietrze, przygotowana na uderzenie zgnilizny. Mieszkanie pachnie mieszkaniem. Niczym szczególnym. Niczym, co lubię, ale też nie warczy, nie rzuca się na mnie, łaskawie pozwala wejść, niczego jednak nie obiecując. Nie jest to zapach, od którego wszystko, co złe, zostaje na dźwięczącej ujadaniem terriera klatce schodowej, taki, który wzbudza ulotne uczucie “jak dobrze…” To zapach mieszkania, w którym ktoś pomieszkuje. Prawdziwy dom pachnie inaczej.

 

Praga Czechy Bohemia jak u nas

 

Ściągam buty i skarpetki i wrzucam je do pralki. Odklejam szorty od wilgotnych ud i próbuję uwolnić się od czarnej koszulki, która zwykle jest komfortowa. Koszulkę z góry na dół przecinają dwa nieregularne grube pasy zaschniętej soli. Nie pamiętam tak gorącej wiosny. W lodówce pięć wyschniętych plasterków sera mówi “zjedz mnie”. Stawiam kawę. Myślę sobie, że w przyszłym tygodniu wysupłam cholerne czterdzieści złotych i kupię puszkę Illy. Właśnie tak! zamierzam wydać mój dzienny budżet na cholerną kawę!

 

Praga Czechy Bohemia Thai Massage

 

“Are you going to Warsaw?”

Stoimy na stacji w czeskim Bohuminie i czekamy, aż przepną nam lokomotywę, a czeska obsługa pociągu ustąpi polskiej. To ostatnia czeska stacja przed Olzą. Od samej Pragi nie działa klima i już dawno włączył mi się tryb przetrwania. Staram się po prostu dotrwać do mety. Kiedy dużo się jeździ na rowerze, posiadanie tego trybu to konieczność. Bez niego przydrożne rowy usłane byłyby zrezygnowanymi kolarzami.

 

 

Gotuję się i zaczynam ciężko oddychać. Chcę, żeby ten cholerny pociąg już ruszył. Albo nie! Niech stoi. Czuję się, jakbym stała na skraju wodospadu, do którego zaraz ktoś niechybnie mnie wepchnie. Wiele razy wracałam z Czech do domu: zwykle po prostu mija się znak Polska i już – niewiele się zmienia. Ten stojący na granicy pociąg dziwnie mnie nastraja. A może to nie o to chodzi. Może to konduktorka, która sprzedaje piwo za 38 koron (czyli tyle, co piwo plus flaszka), może człowiek, który pilnuje miejsca obcemu facetowi, gdy ten wychodzi z przedziału – “obsazeno”, powtarza, może żarty konduktora i spokój podróżnych. Jakieś dzieciaki szaleją w korytarzu, ale nikt nie rzuca matce pretensji: dzieci to dzieci – szaleją. Odpowiada mi to… Wiozę się w tej metalowej puszce wypełnionej sverakową dobrodusznością i bezczelnie roszczę sobie prawo do bycia cząstką tego wszystkiego… Wiem, że zaraz runę. Chciałabym się czegoś uczepić, jakiejś trzciny, czy korzenia i zostać tu u góry. Niby woda jest podobna – tam na dole nie będzie raczej zimniejsza, ale nie chcę. Wiem, że jak wygramolę się na brzeg, właściwie mogę wrócić, przedrzeć się, wrócić i… cholera… znów zwalić się w dół i tam taplać do momentu, kiedy znów znajdę wyjście na brzeg. A przecież wolałabym się tak nie szarpać. Wolałabym po prostu zostać w Czechach.

 

 

Obok mnie siedzi chłopak o azjatyckich rysach. Podpatruję go przez chwilę, jak retuszuje zdjęcie dziewczyny na swoim Macbooku w kolorze rose gold. Delikatnie zmienia jej usta, sprawiając, że szczelina między jej wargami staje się bardziej rozwarta, czyniąc dziewczynę ze zdjęcia jeszcze bardziej zamyśloną. On sam ma skórę tak gładką, że chciałoby się uszczypnąć go w policzek. Czysta i lśniąca. Jest sympatyczny i współczuję mu kolejnych godzin jazdy do Warszawy. On raczej nie czuje tego, co ja. Dla niego to tylko dwa obce kraje, przez które tłucze się siedząc w gorącym przedziale. Może nawet nie wie, że kiedyś zostałby tu poproszony o pokazanie zawartości swego idealnego skórzanego zachodniego plecaka…

 

 

 

10 godzin wcześniej. Praga.

 

Jakiś narwany kierowca Hyundaia od kilkunastu sekund raczy nas uprzejmościami. Zagapiony w telefon, prawie w nas wjechał, ale nie przyszło mu do głowy, że to może jego wina. Jest dziesiąta rano i przebijamy się właśnie przez centrum Pragi. “Oto dlaczego inwestycje w infrastrukturę są takie ważne – stanie w korkach czyni nas złymi ludźmi.” Mówi Honzo. Kiwamy głowami. Mamy za sobą trzy dni jeżdżenia na góralu i za chwilę będziemy się żegnać. Poznaliśmy się cztery dni temu. Cztery dni temu biegaliśmy razem po lesie przy Vysočina Arena łapiąc atmosferę Pucharu Świata w Novym Mieście na Moravie. Pożegnania po czterech dniach nie są specjalnie trudne…

 

 

Mam cztery i pół godziny do pociągu. I mapy Google w telefonie.

Inzerat

Dworzec główny w Pradze jest dla mnie zupełnie obcym miejscem. Tak jak i sama Praga – nigdy wcześniej tu nie byłam. Na dźwięk słowa “nástupiště”, które dolatuje do mnie bez przerwy z dworcowych głośników, zaczyna grać mi w głowie piosenka. Chłopak błąka się trochę po mieście, bo nie idzie mu pisanie, na dworcu widzi w tłumie dziewczynę, która zaraz mu znika, tylko się do niego uśmiechnąwszy. Pociągi porozjeżdżały się w swoje strony, ludzie palą gdzieś trawę, a on stracił głowę. “Ogłoszenie! Szukam Cię. Miałaś długie czarne włosy i oczy, którymi zaglądałaś mi do duszy…” Taka piosenka… Masa przydatnych czeskich słów typu: ogłoszenie, dworzec główny, peron, pociąg, pomiędzy, skrzynka wina, tłum, głośniki, ulga i ratunek. Wszystkie inne niż po polsku. To bardzo przydatna piosenka…

 

 

Przez kolejne cztery godziny nie potrafię się od niej uwolnić.

 

“Co za festyn!”

Most Karola, który na pocztówkach spowija mgła, jest właśnie zadeptywany przez setki turystów. Selfie goni selfie, z ręki, z kija, z murku, z nosa. Cieszę się, że nie muszę odganiać się od dronów. Grupa Azjatek zagłaskuje właśnie płaskorzeźbę Nepomucena, która błyszczy swym mosiężnym blaskiem od mocy, którą przelewa na nie w swej szczodrości. Nie wiem, od czego jest Nepomucen, ale jeśli mógłby sprawdzić, że Google maps w trybie “rower” będą prowadziły asfaltami, to ja również chętnie…

 

 

Przemysł pamiątkarski od lat dziewięćdziesiątych naprawdę stanął w miejscu. Te same badziewne kolczyki dla neohippisów, spinki ze skóry, szkiełka i obrazeczki spod ręki “producentów obrazeczków”. Z każdym kolejnym straganem rosły moje obawy, że za chwilę mnie dopadnie: facet z marionetką futrzanego smoka ze styropianowymi łapami. Most Karola był dla mnie kolejną smutną głośną Floriańską.

 

 

Pnę się umęczona po Zámeckich Schodach i zastanawiam się, jak Schurter na nich skacze. Gdzie ląduje? Jakim cudem potrafi to wymierzyć? To kilka dobrych pięter. A schody są naprawdę strome! Na dziedzińcu zamkowym trwa zmiana warty. Zbiegowisko sugeruje przynajmniej royal wedding. Muza nawet spoko: bo orkiestry dęte są dobre na wszystko! Stoją, wspinają się na palce, wyciągają do góry swoje selfie sticki, wyciągają ręce w nadziei, że przewyższą selfie sticki – trwa produkcja filmowa na tysiąc kamer. Na dziedzińcu kilku kolesi z karabinami maszeruje sobie tupiąc w granity posadzki…

 

 

 

Uciekam stamtąd, bo Praga – moje spełniające się właśnie marzenie, zaczyna mnie przerażać. To miasto jest piękne! Rozglądam się, łapię ostrość poza ludźmi, gdzieś na wzgórzach, murach, ogrodach i secesyjnych literach z etykiet Absyntu. I pytam się tej Pragi: czekałaś na mnie? A ona przykłada mi palec do ust:

Wiedziałam, że przyjdziesz. Nie gadaj tyle. Patrz i słuchaj.

 

 

Nie chcę zwiedzać, nie chcę zaliczyć, chcę być. Widzę prażaków wsiadających do tramwajów, odbierających pranie z pralni, słucham urywków rozmów, tych niespiesznych… Czekała na mnie! Wiedziała, że przyjdę! Słyszeliście?

 

Antykwariat

Na ulicy stoją półki. Na każdej z nich wisi mała karteczka: 20 Kč. Witryna sklepu jest stara, ze złotymi napisami. Przemysł pamiątkarski w mniej uczęszczanych ulicach radzi sobie jeszcze gorzej niż na Moście Karola. Nie bierze się dwudziestu koron za pamiątkę! Dwadzieścia koron kosztuje kibel na dworcu! Oj, nie mają w tym mieście głowy do interesów!

 

 

Wnętrze sklepu ma ładny zapach. I oprócz mnie i sprzedawcy jest w nim jeszcze jeden klient. Mój pociąg odjeżdża za 40 minut, a ja nie wiem, jak mam jeszcze daleko. Trzymam już w rękach moją zdobycz: waży może kilo, a na jej okładce widnieje mosiężny pysk lwa. Naprawdę kosztuje dwadzieścia koron (przy bardzo kiepskim kursie to 3,60 PLN). Pamiątka z Pragi musi być o Pradze: album Inside Sazka Arena.

 

 

Sprzedawca przytaknął krzepiąco, gdy wygrzebałam z portfela dwudziestkę. Zapłaciłam, pożegnałam się i wyszłam. Przeszłam sto metrów, a ONA szarpnęła mnie za ramię: zapisz adres, przecież chcesz tu wrócić, prawda? Zawróciłam. Zatrzymałam się kilka metrów od wejścia, przed którym dwie Japonki przeglądały ustawione na półkach książki za dwadzieścia koron. Tak, chcę tu wrócić, szepnęłam do niej i zrobiłam zdjęcie. Teraz wystarczy zrobić zdjęcie, wiesz? Praga przewróciła tylko oczami…

 

 

Wydatki:

przechowalnia bagażu 60 Kč

kawa 65 Kč

kanapka 120 Kč

album o Sazka Arena w twardej oprawie kupiony w antykwariacie 20 Kč

kibel na dworcu (w tym bidon zatankowany do pelna) 20 Kč.

 

 

TUTAJ historia o innej czeskiej przygodzie.

 

Privacy Preference Center