Wylało się coś chłopakom i klei się od tego całe niebo. Czerwień rozchlapana i już ktoś zdążył rozsmarować to po sam horyzont. Mazy jakieś i fiolet dziwny przebija. Będzie awantura, bo wieczór zaraz, a tu burdel taki, że do rana nie posprzątają, a wszyscy chcą powoli do domu wracać. Pozapinani, w przedsionku czekają i na zegarki patrzą. Przedłuża się dzień, oj przedłuża! Maj w końcu i mierznie się już robota nad strojeniem okolicy. Dobra, już dość! Można wpuszczać lato powoli! Niech podsuszy trochę tego zielonego!
Panowie, ale posprzątać to proszę. Do domu chcę dojechać, a nie sprawdzać, czy do nieba się nie kleję. Rondo już i pięćdziesiąt na godzinę znowu. Wolniej, wolniej, bo źle widzę. O masz ci! się jej przypomniało, że w domu z kim gadać nie ma i ryczy! Nie rycz, głupia, inni mają gorzej.
Widzieliście gdzieś ostatnio te bieszczadzkie janioły? Te od spokoju. Poznikały jakoś. Może przez to się wszystko nie składa? Ludzie się pogubili, za szybko i za głośno wszędzie i one się boją chyba. Pod drzewami zawsze siedziały. Przezroczyste jakby, ale rumiane takie, jak chłopi Dudy-Gracza. Nic nie robiły, siedziały, poczciwe takie. Jak się je mijało, to te rumiane gęby podnosiły (bo siedziały takie zgarbione zawsze i z trawy coś plotły) i patrzyły tak jakoś wesoło. Pilnowały czegoś może, albo czekały na coś. Teraz tylko czerwone pyski widzę, co na innych psioczą i wygrażają, że ci inni to boga się nie boją. Nie ma już tych uśmiechniętych janiołów pod drzewami. Ja ich nie widuję… A przydałyby się.
Wyczyścili niebo. I granatowe się zrobiło. To standard taki teraz? W dzień to chyba zmienią na jasny?
Lodówka pusta. Dobrze, że kupiłam mleko. Mleko w kawie znaczy dom, czarna kawa znaczy, że się tułam. Nikt, kto się tuła, nie kupuje litra mleka, żeby dolać dwa łyki do kawy. Myślę sobie, że nie można ufać tylko Stravie. Dużo można poznać po mleku. A ja dawno nie piłam kawy z mlekiem. Strava mówi “okejka”. Mleko mówi “przystopuj – brzdí” (z czeskiego: hamuj).
Pracuję, jeżdżę i śpię. Śpię chyba najmniej.
Maj:
Dolinki Krakowskie na gravelówce – bomba! Będzie w Tour.
Beskidy na góralu – odzwyczaiłam się od sztywniaka i głupiego progu na Malinowie się boję.
Potem pojechałam na gravelu do Kato, wróciłam na gravelu z Kato i bachnęłam kawę z Hopem i Pandą. Z kubków „Diagnoza”. W „Halo Rybnik”. Cały dzień.
Następnego dnia z Kolarskim i z Makyo objechaliśmy koronę Jeseników. 3384 metry.
Potem cały tydzień ciułać kilometry wieczorami, natłuc ponad pięćset, a w piątek zrobić kalkulację i stwierdzić, że nie stać mnie, żeby jechać na zawody 100 kilometrów od domu. Bliżej się chyba nie trafią… (frustracja, pytania o sens, Albert Camus i dżuma).
Jeseniki na gravelu z Tomkiem, Eustachym, Błażejem i Wincentym. W sumie to ich dwóch tylko było. Znów 120+.
Potem znów dzienne mikrodawki trucizny: homeopatia rowerowa.
A w sobotę na dwóch bułkach z roladą ustrzycką, hotdogu z Orlena, trzech batonikach, coli i kawie wróciłam z Wrocławia do domu. W lodówce śledzie i wino. Zero mleka. Mówiłam? Tułaczka! (221 km).
A potem jeździłam na przepięknym rowerze enduro, który… nie nadawał się na strome zjazdy. Bo fajnie jest mieć myk-myka*, ale fajnie jest też, gdy myk-myk mieści się w ramie, bo dodatkowy ciężar na tej wysokości to żaden zysk. Nie powiem, co to za rower, bo i tak nie myślicie, żeby go kupić.
*myk-myk – takie coś. Teleskopowa sztyca inaczej.
A w niedzielę jest Nové Město na Moravě.
Jadę! Nie, nie na rowerze. Za daleko.
W Czechach mają jeszcze janioly podobno. Pod czereśniami siedzą i pstrykają pestkami w przejezdnych…
O tym, jak działa na ludzi Nové Město na Moravě, przeczytacie TUTAJ.