Bycie w Nowym Mieście po raz czwarty nie różni się niczym w byciu tam po raz pierwszy. UCI MTB World Cup NMNM to dla mnie święto lepsze niż urodziny.

To nie jest tak, że wszystko zostało już tam przeżyte. To nie tak, że skoro wiesz, którędy wejść do lasu, wiesz, że raz wpadniesz na Jolandę, innym razem na Jaroslava, a potem co chwilę będę mijać cię inne gwiazdy, to przestajesz się tym ekscytować. Ja nie przestaję. Nie jestem świrem, nie biegam za autografami, nie muszę upolować wszystkich na fotach, a już na pewno nie strzelam sobie z nimi selfie, łasząc się i żebrząc o chwilę uwagi. Jestem spokojną grzeczną dziewczynką, więc biegam bardzo powoli (po tamtym lesie wspaniale się biega; świerkowe igliwie jest miękkie, pięknie dudni i pachnie tamtymi emocjami), robię zdjęcia i przegapiam najlepsze akcje poza kadrem, potem wrzeszczę stojąc gdzieś przy taśmie, i przegapiam najlepsze kadry. Nie sposób być wszędzie, a tam gdzie się jest, trzeba walczyć o miejsce. Nie liczę okrążeń. „Jeszcze dwa,” powie czasem ktoś obok. Oddech wtedy przyspiesza, i krew jakoś szybciej uderza do głowy. Czy chcę, by wygrał ktoś konkretny? Raczej nie. Raczej nigdy…

 

 

Niebieski dzwonek Shimano odlicza moje kroki po lesie – jestem dźwięczna jak alpejska łąka. Mijam most nad trasą i telebim i zadarte pod nim głowy. Las huczy, walą dzwonki, z Areny dobiega głos spikera. Czekam: linia mety jest przede mną, za nią szare lufy Canonów – jak mrówki stłoczone na kropli miodu – czekają na finisz. To ich zdjęcia za chwilę zasypią Internet…

 

 

Po wszystkim. Za pół godziny Arena się wyludni. Za godzinę nie będzie już większości teamowych namiotów. Wieczorem nastanie cisza.

 

 

Kraty trybuny jak zwykle wbijają się boleśnie w tyłek, jak zwykle wrzucam coś do sieci… Vysocina pięknie pachnie. Gdy robi się pusto, wieczór przynosi zapach pól. Pola, lasy i puste drogi między pagórkami. Krajobraz bez ani odrobiny płaskiego…

 

 

Mam pewien plan…

 

 

 

A później wylądowałam w Pradze

Dawniej UCI MTB World Cup NMNM działał równie silnie…