Nigdy nie byłam na Stelvio.

Na betonowych schodach między blokami zaatakował mnie listopad. Wyszłam zza rogu, a on nie chciał mnie przepuścić. W rękach worki ze śmieciami i karton pełen papierów. Nie potrafiłam się bronić. On miał zimne dłonie, był gwałtowny i nic nie mówił. Dotykał mnie tam, gdzie nie chciałam, bardzo nie chciałam. Miałam wrażenie, że wdycha mój ciepły zapach, że wysysa go swoim świszczącym oddechem. Śmierdział dymem i suchymi liśćmi. Wyrwałam się i uciekłam, gdy poczułam jego mokre usta na swojej nagiej szyi. Moja matka miałaby znów powód do niezadowolenia: Anula, czemu wyłazisz bez szalika?

Liczne oddziały czeskiej policji obecne na terenie obozu dla fanatyków cyklokrosu skutecznie zapobiegły starciom pomiędzy czeskimi szalikowcami a agresywnymi niderlandzkimi pseudokibicami w czasie Mistrzostw Europy w kolarstwie przełajowym w Taborze. Po wątpliwym zwycięstwie Van der Poela, który uzyskał przewagę nad rywalami skacząc przez przeszkody bez schodzenia z roweru, belgijscy zadymiarze zostali spacyfikowani podczas próby sprowokowania członków fanatycznego fanklubu młodego Holendra. Podczas starć wiele osób zostało oblanych piwem, liczne jednostki ucierpiały z powodu utraty głosu i słuchu. Zniszczone zostały duże połacie trawy. Rozmiar strat moralnych jest wciąż szacowany.

Pierwsi szalikowcy zaczęli schodzić się na teren mistrzostw przed ósmą rano. Niektórzy z nich przebrani za kobiety, dzieci oraz renifery, nierzadko uzbrojeni w elementy mebli ogrodowych, izolowane termicznie pojemniki na substancje pobudzające, oraz sprzęt ogłuszający, dystrybuowany przez członków ekstremistycznych bojówek wspieranych przez szalenie silne lobby chińskich producentów gadżetów rowerowych.

Widziałam już kiedyś jak van der Poel wygrywa w Taborze. Wysoki i chudy jechał wtedy jak maszyna. Walczył o tęczową koszulkę. Był luty, nam było zimno, ale zajęliśmy dobre miejsce, by widzieć jak pokonuje przeszkody. Wokół waliły tysiące błękitnych dzwonków Shimano…
W Táborze dwie czterdziestocentymetrowe przeszkody ustawione są na podjeździe, za zakrętem. Skacze się pod górę. Jak? Wypinam prawą nogę centymetry przed przeszkodą, przekładam ją nad siodełkiem, a potem jednym krótkim obrotem lewego buta wypinam go, jednocześnie zeskakując z pedału, usiłuję biec, ale to naprawdę pod górę, a przeszkody mają bezlitosne czterdzieści centymetrów. Za przeszkodami wskakuję na rower i modlę się, żeby trafić w pedały. Przynajmniej jeden! Żeby się wpiął! Proszę! Van der Poel skakał, Van der Haar nie.

Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej lubię nieśpiech. Dotykać jego skóry i wiedzieć, że za pięć minut też mogę to robić. I ostatnie dwa łyki wina wypić trzema i ostatni kęs ciasta przekroić na pół i każdy z kawałków zjeść, jakby był dwa razy większy i słodszy. Chciałabym mieć pewność, że na wiosnę znów będzie okazja pojechać na Łysą, że to nie szkodzi, że w tym roku nie było czasu…

Nie jest mi zimno, choć jest zimno. Dostałabym w skórę od matki za latanie w krótkich gaciach w listopadzie. Bez szalika, Anula! Czyś ty zwariowała?!
Na początku jest prosta. Długi asfalt, zakręt w prawo, długi asfalt i wpadamy w ścieżkę. Nie hamuj, Anka! Tu nie trzeba hamować! Ktoś hamuje przede mną… Šarka jest dużo szybsza, Dorota jest metr z przodu. Nieprzeczytane maile, niewysłane maile, kontrolka silnika, rdza na zderzaku, oczko w rajstopach, zgubiony łańcuszek, trója z matmy, podatki, puste konto, pusty bak, jego usta, nowe buty, Stelvio, sępy szybujące nad górami koło Linares, nocny spacer po Taborze i poranek, lajki i hejty, beznadzieja i nadzieja… wszystko znika. Wyścig nie ma nic wspólnego z pośpiechem. To nieśpiech. Tylko na wysokim tętnie.

Za schodami gromadzi się tłum. Stoją wzdłuż trasy, zgarbieni, wychyleni poza bandy i wrzeszczą. Niebieskie dzwonki tłuką jak oszalałe, ryczą plastikowe trąbki. Noga spada mi z pedału, tracę szybkość, a oni wychylają się jeszcze bardziej, jeszcze głośniej wrzeszczą, jeszcze szybciej walą w dzwonki. Słyszę czeski i inne języki i słyszę swoje imię i słyszę wiwat, gdy wbijam się w pedały i ruszam dalej. Jest pod górę, a ja nie czuję, że twardnieją mi mięśnie, nie ma zmęczenia, zapominam, że ledwo oddycham. Potem jest zjazd, który o dziesiątej rano jest śliski na zakrętach. Dzień później patrzę, jak pokonują go Belgowie: trzema płynnymi ruchami bioder. Slalom wokół tyczek… Ja zjeżdżam po swojemu. Po babsku. I uciekam Jitce. Szerzej zakręt, tak jak mówił Tomasz, i ścinam. Rower tańczy na miękkiej mokrej ziemi. Za przeszkodami znów wrzeszczą i znów jest pod górę. Potem słyszę jeden dzwonek, znów są schody i agrafki i meta.

Piąta. Czwarta wicemistrzyni Europy. Nie jestem specjalnie szybka. Ale to bez znaczenia. To, co wydarzyło się w Czechach, zostaje w Czechach.

Wieczorem piję Cabernet z Chateau Valtice zawinięta w śpiwór w moim kombi. Czuję jak lodowate powietrze wyciąga ze mnie ciepło. Parkingowa cyklokrosowa przygoda: ja i mój malutki kombi osaczeni przez obcojęzyczne kampery. Kiedy wiercę się w nocy, przy mojej głowie brzęczą dzwoneczki przy kupionych w Kauflandzie filcowych reniferowych rogach. Mam swoje rogi i mam swoje niebieskie dzwonki. I mam swoje mistrzostwa Europy.

Kiedy Sanne Cant wygrywa sprint, wszyscy się cieszą. To chyba nie o nią jednak chodzi. Nie chodzi o zwycięzcę, chodzi o zwyciężanie… A może też nie o to. Ja jestem trochę zaczarowana: mieszają mi się wspomnienia, trochę tych świeżych z taborskich mistrzostw świata, gdy można było prawie otrzeć się o błękitnego Svena Nysa, a trochę jakichś dziwnych, jakby starych, nie z tej dekady i nie z tego wieku. Wypiłam jedno piwo, przysięgam. A Belgowie tak naprawdę nie czaili się na Holendrów z ogrodowymi krzesłami…

 

Wyniki możecie sprawdzić TU i TUTAJ:

Tábor znaczy obóz.

 

Privacy Preference Center