Wzięłam już prysznic. Leżę w łóżku i czuję się świetnie. Poproszę rewolwer.
Dzisiejsza trasa oddzieliła panienki od wojowników, a wojowników podzieliła na dwie grupy, bezlitośnie wszystkich doświadczając. Etap tylko trochę trudniejszy od wczorajszego, jako że nastąpił właśnie po wczorajszym, starł mnie na miazgę. Zwłaszcza ostatni zjazd, który byłby dla mnie bardzo trudny, gdybym jechała go wypoczęta i z czystą głową. Po 75 kilometrach szarpania się na kamieniach i skałach pokonał mnie doszczętnie.
Potrzebuję kibicowania. Potrzebuję, by ktoś (oprócz mnie) powiedział: jesteś „przepizdą”. Dasz radę!
Wybaczcie to wyrażenie. Jestem zmęczona.
Hiszpanie tutaj wpisują się pięknie w utarty stereotyp nierzetelności i głębokiej potrzeby sjesty. Mój dzień startowy zaczyna się od nerwowego śledzenia WhatsApp’a w oczekiwaniu na plan działania i godzinę zbiórki. Nie spóźniam się na razie na start, ale codziennie jest nerwowo. Jako naród Hiszpanie bronią się jednak czymś innym: kibicowaniem. Każdy pojedynczy człowiek na trasie zagrzewa do walki. Jedni paroma “venga, venga”, inni są w stanie puścić cała niezrozumiałą dla mnie wiązankę, zwieńczoną pięknym “chica”. Chica brzmi równie ładnie jak “foxy lady”. Prawda?
Najlepsze są jednak zorganizowane grupy zagrzewcze. Czterdzieści osób na potwornie stromym podjeździe, którzy sterczą tam z pewnością kilka godzin (Dziś jest wtorek. Jak wysokie jest bezrobocie w Hiszpanii?), drący się wniebogłosy, walący w dzwonki i traktujący każdego ledwo zipiącego zawodnika jak bohatera. Cudowne. Kocham ich za to.
Akurat na dwudziestym czwartym kilometrze kibiców było mało. Trasa wiodła tam wąskim singlem, który wymagał maksymalnego skupienia i dobrego balansowania ciałem, właściwie to zmuszał do uporczywego i niekończącego się szarpania. Właśnie tam odcięło mi zasilanie. Zaczęło się od braku skupienia, zbyt późnych reakcji i ślizgania tylnego koła. Wiedziałam, że tracę siły. Wcześniej dokopano nam morderczym podjazdem po głazach, który wczoraj był finałowym zjazdem, na którym wszyscy bali się defektów. Wyprzedziło mnie parę dziewczyn, z trudem przekonałam samą siebie, że nic mnie to w trzecim z sześciu dni nie obchodzi i doczołgałam się do bufetu. A na bufecie była Cola.
Jeśli z jakiegoś powodu koncern Coca-Cola padnie, ja wycofuję się ze ścigania! Definitywnie!
Jutro 70 kilometrów i w jadłospisie żele SiS, suszone figi, orzechy włoskie i kompot z Coli. Nasza intendentka ma bardzo ograniczoną wyobraźnię!
Pozostałe etapy tutaj:
VENGA, VENGA! ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 1 I 2.
DÍA DE CABALLO ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 4.
[…] Następny […]