Panie Boże, spraw, żebym jeszcze kiedyś chciała usiąść na rower. Inwestycja w inne hobby mnie zrujnuje!

Rano Arturo zaprezentował mi zmiany w moim rowerze, których musiał dokonać w nocy, po tym jak złamałam śrubę w manetce. Najpierw pokazał mi, że wciąż mam moje koła na Ralphach. Potem, że wrzucił mi karbonową kierownicę, inne chwyty i triggera zamiast grip shifta. Potem ja zorientowałam się sama, że mam wyższy model ramy, a na końcu dotarło do mnie, że pozbawiono mnie Eagle’a. Zostałam z trzydziestoma dwoma zębami z przodu i standardową kasetą XX1 z tyłu. W górach.
“Sorry” z hiszpańskim akcentem brzmiało dziś wyjątkowo wdzięcznie, ale średnio mnie ujęło.

Początek bardzo kiepski: czuję, że moje nogi nie mają już z czego generować mocy. Toczę się. “Are you all right?” pytają Brytyjki, z którymi rozmawiałam na starcie.
Jestem “all right”, tylko sobie wolno jadę, bo jestem bardzo smutna.
A potem mija 40 minut, robi się cieplej, mięśnie zaczynają rozumieć, czego się będzie dziś od nich wymagać, dostają w nagrodę swojego pierwszego żelka i wszystko zaczyna się odwracać. Brytyjki grzęzną gdzieś w błocie i zostają w tyle.

Linares jest górnicze. W centrum miasta dwa ronda zdobi kopalniana wieża wyciągowa i pomnik górnika. Wokół pełno nieczynnych kopalni, kamieniołomów, wiaduktów, tuneli i budowli przypominających dymarki. Oglądam się jeszcze z niedowierzaniem na zostające w tyle dziewczyny z Jersey i wpadam w zabytkowy ciemny tunel. Czuję się jakbym straciła na chwilę przytomność: to zupełnie odrealnione uczucie. Trzymam tylko delikatnie kierownicę, przygotowana na niewidzialne niespodzianki terenowe pod kołami.

Trasa wlecze się niemiłosiernie. Dwudziesty szósty kilometr to dopiero ćwiartka dystansu. Jestem wykończona: nie potrafię policzyć, po ilu kilometrach będę mieć za sobą ⅓.

Płasko. Tak płasko, że wychodzi 1900 metrów przewyższenia. Eagle nie jest mi dziś potrzebny: to co jest do przejścia z buta i tak by było, nawet z Eaglem z tyłu. Wszyscy pchają.

Nie wiem, skąd mam jeszcze siły. Ale ewidentne mam. Ostatnie 40 kilometrów uciekam kompletnie sama trzem dziewczynom doścignietym na długim podjeździe. Wtedy wydawało mi się to końcówką całego wyścigu, ułamkiem całego dystansu, ale 40 km na trasie Andalucía Bike Race to mordercze 40 km, zwłaszcza gdy z całej siły usiłujesz nie dać się złapać. To niewiarygodne jak działa ludzka psychika! Ile sił da się jeszcze z siebie wykrzesać, gdy coś podpowiada, że jesteś lepszy od tych z tyłu…

Chcę już do domu!

PS. Nie dałam się złapać.

 

 

Pozostałe etapy tutaj:

VENGA, VENGA! ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 1 I 2.

LA CHICA FUERTE ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 3.

DÍA DE CABALLO ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 4.

OGIEŃ! OGIEŃ! OGIEŃ! ANDALUCÍA BIKE RACE. ETAP 6, OSTATNI.