PAŹDZIERNIK 2018

Na Lazurowym Wybrzeżu leje. Moje instagramowe relacje ściągają z kraju kpiące komentarze typu „Meanwhile in Poland” przypięte do zdjęć błękitnego nieba lub zrzutów ekranu z wyświetloną na nich temperaturą powietrza w Warszawie. Można poczuć się jak frajer, gdy stojąc pod zadaszeniem jednego z festiwalowych stoisk, obserwuje się strugi deszczu lejące się na smutne tłumy odwiedzające Roc d’Azur i równie smutno tkwiące pod daszkami namiotów wystawców.

 

Z powodu zniszczeń poczynionych przez deszcz oraz zaangażowania służb cywilnych w usuwanie skutków ulew, w czwartek odwołano wszystkie wyścigi. Wszystkie! W końcu deszcze ustają i nad Riwierą znów wychodzi słońce. Gdy obserwuje się finisherów tegorocznego Canyon Roc Marathonu, trudno uwierzyć, że w ubiegłych latach kończyli pokryci pyłem i kurzem. Teraz wyglądają jak świeżo ulepiona terrakotowa armia, oblepieni gliną i rudym błotem. Ich pozbawione klocków hamulcowych rowery wydają dźwięki jak kopalniane kombajny. Festiwal błota! Koszmar właścicieli rowerów, raj mechaników. W niedzielę pola festiwalowe pustoszeją, a organizatorzy zaczynają pisać podsumowania. W niedzielę znów psuje się pogoda.

NA PÓŁNOC

Przemieszczamy się. Krótko pędzimy autostradą w stronę Saint Tropez i po paru kilometrach zjeżdżamy z niej w węższą, ale wciąż uczęszczaną drogę prowadzącą w głąb lądu. Dęby korkowe i zimozielone zarośla przy drodze nie pozwalają zapomnieć, że jesteśmy na południu Europy. Niebo stalowoszare i zachmurzone straszy deszczem.

 

Droga staje się kręta. Początkowo nawet nas to bawi. Wolfi, nasz kierowca, jak przystało na Niemca, jedzie bardzo kulturalnie. Stała prędkość, żadnego szarpania, gładko i radośnie pokonuje kolejne zakręty. Każdy lubi serpentyny! Spodziewam się kilku nawrotów pod górę, przełęczy i zjazdu, jesteśmy przecież na Prowansji, zaraz powinny ukazać się nam bezkresne pola lawendy, a gospodarze winni witać nas dzbanami wina i oliwy (oczywiście lawenda w październiku dawno już przekwitła). Jedziemy niekończącym się rollercoasterem. Mijają kolejne kręte kilometry, a ja zaczynam marzyć o kilku metrach prostego. Zamiast tego kiwam się z lewej na prawą i z powrotem w niekończących się ciasnych zakrętach. Nasz Volkswagen dobrze sobie radzi, ale mój żołądek zaczyna go nienawidzić. Jeśli zaraz się nie zatrzymamy, zwymiotuję. Do czystego niemieckiego samochodu!

 

Stajemy. Z lewej strony mamy olbrzymie błękitno-zielone jezioro Castillon, z prawej dziewięćdziesięciometrową tamę i skalną ścianę. Powietrze jest chłodne i łapczywie łykam ogromne „kęsy” tej rześkości, by uspokoić szalejący żołądek. Tak źle czułam się ostatnio w dzieciństwie, gdy w zapakowanym po dach i cuchnącym benzyną maluchu sunęliśmy zimową porą do Zwardonia na narty. Muszę być naprawdę zielona. „Jeszcze trzydzieści kilometrów” – mówi Wolfi. „Damy radę”. Po trzydziestu kilometrach docieramy na miejsce.

VILLARS-COLMARS

Jesteśmy w górach. Mówi mi o tym temperatura. Jest osiem stopni. Villars‑Colmars leży w Alpach Górnej Prowansji i jest niewielkim prowansalskim miasteczkiem, w którym na próżno szukać pól lawendy. Nie widać też dębów korkowych i oliwek. Są za to jabłonki i grusze. Gruszki leżące w trawie pod naszym hotelem są nawet smaczne. Hotel, w którym jesteśmy zakwaterowani, prowadzi jedna rodzina. Jest nieduży, kamienny, ale ciepły. Rowery trzymamy w szopie, która kiedyś była pewnie stodołą lub garażem na traktor. Powoli zjeżdżają się kolejne osoby: Anglik, Włosi, Hiszpan, Francuzi, Niemcy. Ruszymy rano. Wywiozą nas w góry, a my wrócimy rowerami. Naszą przewodniczką będzie Sabrina Jonnier, mistrzyni świata w zjeździe. Wiem, jak będzie. Ponad rok temu przeżyłam z tą ekipą wyprawę życia (wiem, że niewiele jeszcze przeżyłam). To Evoc, oni nie lubią nudy! Szutrów nie będzie!

 

Rano jest zimno. Robię kilka zdjęć, jak w amerykańskim stylu pakujemy rowery na pickupa. Opatulona w pikowaną kurtkę marzę o czapce. Jest 8:15 i matka przywiozła właśnie na przystanek dwie jasnowłose dziewczynki, którym w pośpiechu rozczesuje jeszcze włosy. To zwykły szkolny dzień. Miasteczko jest senne. Nasza uliczka jest zupełnie cicha. Wyjeżdżamy, mijamy okolone murami obronnymi Colmars, omiatamy wzrokiem zamek górujący nad miasteczkiem i pniemy się w górę. Obserwuję zbocza, strzeliste, warstwowe, powykręcane w jakimś wściekłym fałdowaniu, u podnóża sypiące się, takie kły wyrastające ze skalistych dziąseł. Trochę przypominają mi Dolomity, ale mają inny kolor. Później, gdy zbliżymy się nieco do tych zboczy, gdy lizną je nasze opony, dowiemy się, że skały, które je tworzą, są sypkie, zwietrzałe i kruche. Czekają nas dwa dni jazdy po łupkach – po tysiącach małych snowboardów.

TRANS-PROVENCE

Wyrzucają nas z samochodów na 2200 m n.p.m. Stamtąd będziemy się jeszcze wspinać. Przejedziemy fragment pierwszego etapu legendarnej etapówki enduro Mavic Trans‑Provence (pod tym linkiem znajdziesz jej następcę). Ta hardcorowa impreza, której trasa liczyła 270 morderczych kilometrów, biegła alpejskimi szczytami aż do Morza Śródziemnego. Francuzi może nie robią dobrego tiramisu („Jeśli zamawiasz we Francji tiramisu, sam sobie jesteś winien”), ale na enduro znają się dobrze.

 

Zaczynamy delikatnie, nic trudnego. Na przełęczy powietrze jest lodowate i nie ściągam nawet kurtki. Podłoże jest błotniste, jedziemy szeroką ścieżką prowadzącą trawersem zbocza wspinającego się od przełęczy. Na horyzoncie majaczą fioletowo‑szare skaliste szczyty, w dolinie widać żółte modrzewie, które wyglądają jak gąbkowe drzewka z zestawu kolejki dla dzieci, powtykane w zielonkawe zbocze. Cała dolina wygląda jak makieta. Światło jest białe i miękkie (jest jeszcze wcześnie), to najlepsze światło na zdjęcia. Podjeżdżamy kawałek i zatrzymujemy się co chwilę, by Manfred Stromberg mógł nałapać swoich kadrów. Jest naszym fotografem, ale to przede wszystkim świetny rider. Czasem naprawdę nie wiem, czym bardziej mi imponuje, zdjęciami czy stylem jazdy.

PTAKI

Jesteśmy na pierwszym szczycie, stamtąd zjedziemy krótką ścieżką do przełęczy i znów będziemy wspinać się na przeciwległą górkę. Jeszcze jesteśmy blisko cywilizacji. Nie spotykamy już jednak ludzi i ucichły dźwięki samochodów, czasem dochodzą nas tylko dzwonki krów pochowanych między drzewami na zboczach. Wjeżdżamy w góry.

Na kolejnym wietrznym szczycie czeka na nas kawa. Wolfi i Holger z Evoca odpalają już kuchenki i sypią kawę do małych Bialetti. Za chwilę te dwie bulgoczące kawiareczki obsłużą całą wyprawę. Może nie jest to moment magiczny, bo by posiąść moc sprawiania takiej przyjemności, wystarczy kilogram sprzętu wrzucony zawczasu do plecaka, ale to z pewnością chwila czarowna. Gorąca kawa w górach jest dobrem bezwzględnym! Nawet jeśli to tylko mały łyk.

 

Wtedy zjawiają się one. Ptaki. Najpierw jeden przelatuje nad nami. Potężny, o rozczapierzonych jak palce otwartej dłoni lotkach na końcach skrzydeł. Szybuje, zataczając kręgi. Potem zjawia się kolejny. Nie wydają dźwięków albo my nie potrafimy ich usłyszeć. „Les vautours” – mówią Francuzi. Sępy. Zadzieramy głowy i obserwujemy ich spokojny lot. Nie ma w nich szpetoty, z którą się kojarzą. Są dostojne. Piękne. Potem widzimy ich jeszcze więcej. Za każdym razem robią na mnie takie samo wrażenie.

MYŚLIWI

Od strony doliny kroczą ku nam trzy postaci. Nasze „obozowisko” jest dźwięczne i pstrokate. Sępy szybujące nad nami postrzegają nas jako wzorzystą, plamistą narzutę w rowerki, wśród których naszyte są łatki wiatroszczelnych tkanin zakończone plastikowymi kapslami kasków. Każdy kuca plecami do wiatru i pociągając małe łyczki kawy, połyka kęsy batoników i kanapek. Przerwa trwa na tyle długo, że postaci z doliny zjawiają się na szczycie. To trzej mężczyźni, którzy przyglądają nam się bacznie, jakby byli strażnikami parku lub żołnierzami straży granicznej. Mają karabiny, ale nie wyglądają jak członkowie armii. Myśliwi. Rozmawiamy z nimi chwilę, pytają gdzie jedziemy, pozwalają robić sobie zdjęcia. Ich strzelby wyposażone w lunety budzą mój niepokój, nie lubię broni palnej i nie rozumiem fascynacji polowaniem. Dzień wcześniej, zupełnie niedaleko stąd, zginął we Francji młody biker omyłkowo zastrzelony w górach przez myśliwych. Kiedy o tym myślę, robi mi się słabo.

LAS I NAWROTY

Ruszamy wychłodzeni przez wiatr na szczycie i zaraz wpadamy w żółty, świetlisty modrzewiowy las. Ścieżka zmienia się w wijący się między drzewami singiel i zaczyna się zabawa. Jeżdżenie po szlakach polsko‑czesko‑słowackiego pogranicza nie przygotowuje na jeżdżenie po Alpach. Nie mamy takich stromizn i żaden z polskich szlaków nigdy nie będzie tak długi, jak te alpejskie. Jeździmy z asami: Nadine Sapin – mistrzyni Francji w enduro, Sabrina Jonnier – nasza przewodniczka i utytułowana zawodniczka DH, uczestnicy pucharów świata, byli beemiksowcy, ludzie enduro z całej Europy. Jestem też ja, człowiek z maratonów MTB ze skręconą kostką, w zwykłych adidasach, platformach i z lękiem przestrzeni.

Nie jest to dla mnie łatwa jazda, czasem ekspozycja sprawia, że sztywnieją wszystkie mięśnie, dłonie zaczynają się pocić, serce wali jak oszalałe i nie potrafię utrzymać kierunku jazdy. Tak przynajmniej mi się zdaje. Widzę, jak nagle drżąca ręka prowadzi rower prosto w przepaść, widzę szerokie pedały zahaczające o wystające ze zbocza skały, czuję, jak opona puszcza na trawersie, czuję, jak uderzenie w jakąś przeszkodę powoduje ból mojej kostki i jak nagle tracę równowagę. Widzę i czuję to co chwilę. Gramolę się wtedy z roweru i prowadzę go wąskimi ścieżkami po łupkowych stokach. Na nogach czuję się pewnie. Kiedy stoję na ziemi, kołacze tylko serce, wizje znikają, a to znaczy, że jest o wiele łatwiej.

„TERAZ BĘDZIE Z GÓRY”

Innym razem znika urwisko, a szlak wpada w las i staje się kamienisty. Wtedy czuję się jak u siebie. Rower skacze, rzuca się w różnych kierunkach, ale jedzie do przodu, ja zaciskam tylko lewą dłoń na chwycie, nie pozwalając palcom uciec w kierunku dźwigni hamulca. Dojeżdżamy do miasteczka, gdzie czeka nas prosty lunch: wieprzowina, sałata, makaron… i tiramisu. Wszyscy mamy czerwone od wiatru twarze, które w ciepłym wnętrzu rozpalają się jak w gorączce. Kawy, gospodarzu, dzban kawy!

„Teraz będzie z góry” – mówi Sabrina, która zakłada do swojego elektryka świeżą baterię. Do tej pory jej rower szwankował i większość podjazdów pokonywała z buta, prowadząc rower bez baterii. Rzeczywiście pierwszych pięć kilometrów jest prawie z góry, to znaczy są asfaltowe! Średnie nachylenie 7%. Słownie: plus siedem procent! Na elektryku to żaden podjazd, na zwykłym rowerze już owszem. Jeszcze wielokrotnie przekonamy się, jak niefortunne jest połączenie klasycznych rowerów z e‑bike’ami wśród osób, którym zależy, by trzymać się razem. Ci na elektrykach, czekając na resztę, marzną i tracą cierpliwość, ci na klasycznych rowerach wypluwają płuca, by nadążyć i… tracą morale. Producenci e‑bike’ów mówią: „Nie potrzebujesz wyciągu, dojedziesz tam, gdzie byś nie dojechał, więcej zobaczysz, więcej przeżyjesz”. Nikt nie mówi, że stracisz znajomych.

DZIEŃ DRUGI, CZYLI NIE UFAJ PRZEWODNIKOWI NA E-BIKE’U!

Ruszamy wcześnie, znów te same dziewczynki nie zdążyły uczesać włosów w domu i matka wiąże im kucyki na przystanku. Zaraz za Villars skręcamy w góry i zaczynamy wspinaczkę asfaltowymi serpentynami. Jest tak wąsko, że żaden z samochodów, którymi jedziemy, nie potrafi na raz pokonać większości z zakrętów. Na wyświetlaczu nawigacji widzę, co nas czeka – patelnia za patelnią i krótkie proste łączniki. Zatrzymujemy się w lesie daleko przed przełęczą, na jednym z zakrętów, tam zaczyna się ścieżka. Do pokonania mamy 35 kilometrów i zgodnie z harmonogramem mamy na to ponad siedem godzin.

 

Dołącza do nas dwoje Francuzów, przewodników po tutejszych trasach. Oboje są na elektrykach. Na początek dostajemy powoli wspinający się singiel prowadzący pięknym lasem. Jedziemy skrajem zbocza i czasem między drzewami mignie nam przeciwległy stok. Mimo że podjazd nie jest bardzo stromy, robi się ciepło, a my błyskawicznie nabieramy wysokości. Ścieżka nie jest trudna, czasem przeskakuje przez maleńkie strumyki, gdzie trzeba przetoczyć się po większych kamieniach, które mogą zatrzymać. Jedziemy jednak żwawo lub tak mi się przynajmniej wydaje. Grupa rozciąga się, na przedzie zawsze prze elektryk, za nim kolejne e‑bike’i. Grupa na „zwykłych rowerach” rozciąga się w naturalny sposób, zawsze są w niej mocniejsi i słabsi. Najmocniejszy z naszej grupy nie ma jednak szans z elektrykiem.

 

Uświadamiam sobie, że jesteśmy naprawdę wysoko, gdy wyjeżdżamy z lasu. W godzinę czasu pokonaliśmy 2 kilometry i jesteśmy na wysokości 2000 m n.p.m. Polana jest nieduża, ale z widokiem! Gotujemy kawę nad samą przepaścią. Pod nami są skały, przed nami są skały, wokół nas czerwienią się dzikie róże. Miejsce jest cudowne. Manfred trzaska swoje foty, ja biegam wokół wielobarwnych piknikowiczów i nie wiem, gdzie celować. Kawiarki nad przepaścią, Włoch regulujący przerzutkę w zawieszonym na drzewie rowerze, skały, ludzie, rośliny, porosty, góry w tle. Wszystko prosi o uwiecznienie.

PIEKŁO-NIEBO

Jeszcze piętnaście minut temu nic na to nie wskazywało, a teraz zaczyna padać. Jest taka pogoda, że lada chwila powinna pojawić się tęcza. Chmur jednak przybywa i wszyscy podciągają suwaki pod szyje. Słońce znika na dobre. Przewodniczka nerwowo zerka na zegarek i zaczyna nas poganiać. Z naszych siedmiu godzin nieubłaganie ubyło nam już półtorej. Podkręcamy tempo i wtedy jak na złość robi się bardziej stromo. Deszcz przybiera na sile. Las robi się przejrzysty i wkrótce staje się pojedynczymi drzewami usianymi wśród dziwnych szarych skał porośniętych żółtą krótką trawą.

 

Paręset metrów dalej znikają wszystkie drzewa. Znajdujemy się w miejscu, którego nie umiem porównać do żadnego, w jakim byłam wcześniej. Czasem wygląda jak przykopalniana hałda. Bezładnie usypane łupki i żwir, poorane żlebami, wypłukane wodą. Innym razem kojarzy mi się z wulkaniczną Islandią: łyse, dziwne, sypiące się góry w tle i blady, żółtosiny płaskowyż pod naszymi kołami. Jedziemy tym bezludziem kilka dobrych kilometrów. Szlak jest wyraźnie zarysowany, ale nikogo tu nie ma. Nie widać też żadnych zwierząt, ani wróbelka, ani myszy. Nic. Pustkowie.

 

Jadę swoim rytmem, dlatego nie jest mi zimno. Wszyscy szybsi ode mnie i czekający później na grupę marzną. Leje mi się trochę po karku, a okulary dawno przestały dawać wyraźny obraz, ale czuję się w miarę komfortowo. Ten ulotny balans termiczny pozwala mi cieszyć się otoczeniem. Kiedy kostnieją mi dłonie albo gdy dopadają mnie dreszcze, całe piękno krajobrazu przestaje mnie obchodzić. Tam ciągle odbieram je euforycznie. Zachwycam się. Marzę. Pozwalam kroplom deszczu rosić wciąż wyciągany z plecaka aparat. Stonowane barwy tych potężnych gór są pięknym tłem dla maleńkich kolorowych postaci zagubionych w krajobrazie…

 

kolarze górscy wśród skał i nagiego górskiego krajobrazu

RÓWNIA POCHYŁA

Kończy się płaskowyż. Zaczynają się strome agrafki, które podjeżdżają tylko elektryki. Wszyscy są zmęczeni, a przejechaliśmy dopiero piętnaście kilometrów. Od szczytu, za którym czeka nas zjazd, dzieli nas jeszcze strome podejście. Kiedy stajemy na grani, oczom naszym ukazuje się szarość. Po szarym, sypiącym się zboczu prowadzi ścieżka szerokości roweru. Z lewej strony poza ścieżką moja głowa widzi otchłań. W ścieżce są kamienie, skosy i sypiący się łupek. Nawet jeśli jedną nogę zostawię sobie do asekuracji, przejazd tym trawersem jest dla mnie poza kategorią wyzwania. To nieprzejeżdżalne! Próbuję jechać, ale każde najmniejsze wybrzuszenie w podłożu, każdy próg czy dziura ścinają mnie i odbierają luz.

 

Gdyby choć odrobinę się zmusić, gdyby ktoś powiedział: „hej, świetnie ci idzie!”, gdyby wrócił luz, wszystko wyglądałoby inaczej. Ale nikt tego nie mówi. Tamci jadą odważnie, bez wahania, szybko, a ja czuję się coraz gorsza, coraz wolniejsza, coraz bardziej strachliwa… Czasami schodzę po prostu z roweru. Wolfi uparcie jedzie za mną, mówiąc, że zamyka stawkę. Wolałabym, żeby jechał przodem, żeby nie patrzył, jak koszmarnie mi idzie, jak poddaję się tam, gdzie nikt inny nawet się nie zawahał.

 

To trwa już strasznie długo. Ciągle po lewej stronie mamy lecące w dół zbocze, czasem pojawiają się jakieś kolczaste zarośla i trawy. Powoli oswajam się z tą przestrzenią i potrafię jechać. Innym razem puszczają mi nerwy i znów się poddaję. Wciąż jesteśmy wysoko, ale pojawiają się pierwsze drzewa. W lesie ścieżka robi się beskidzka. Jest błoto i kamienie. Tam trochę odżywam. Zbliżamy się do naszego siedmiogodzinnego limitu, a wciąż jesteśmy w górach. Wszyscy wyglądają już na udręczonych. Jesteśmy mokrzy i brudni, a przewodniczka wciąż nas pogania. Wtedy przemyka mi przez myśl, że nie tylko ja mam ciężko, że taki czas na rowerze nie jest standardem. Dla mnie mordęgą była ekspozycja, innych dopadło po prostu zmęczenie.

UNE ÎLE FLOTTANT SUR UNE CRÈME ANGLAISE*

*wyspa unosząca się na angielskim kremie

Ostatnie kilometry do pierwszych zabudowań to wijąca się lasem ścieżka. Nie jest szybka i ma parę stromych nawrotów, których nie umiem gładko pokonać, ale to czysta przyjemność. Wraca mi uśmiech. Czuję, że rower znów daje się prowadzić, a boląca noga leży równo na pedale i nie cierpi. Jeszcze paręset metrów wilgotnym lasem, kilka krótkich sztajf, trochę korzeni i wypadamy na asfalt. Osiem i pół godziny w górach, w tym cztery godziny zdjęć, czekania na innych, piknikowania i prędkości tak niskich, że usypiały GPS‑a.

 

Następnego ranka jeszcze w ciemnościach znów przedzieramy się przez góry. Dani oświetla sobie drogę długimi światłami, które sieją snopy daleko za barierki ograniczające drogę. Znów serpentyny. Robi się jasno, a my wpadamy w gęsty ruch uliczny na przedmieściach Nicei. To koniec tej przygody. Mam na stopach wilgotne buty, z których otarłam tylko najgorsze błoto. Za trzy godziny będziemy odbierać bagaż daleko poza tym miejscem, górami, stromiznami i przestrzenią.

 

Czy chciałabym tam wrócić? Jasne! Zmierzyć się z przepaściami, trawersami i ze swoim strachem. Zobaczyć jeszcze raz sępy. Pokonać parę elementów ze zdrową kostką, w starych sprawdzonych espedekach. Ale właściwie wszystko to można zrobić bliżej, gdzieś w Dolomitach, w Tyrolu czy… w Beskidach. Francja jest dla nas trochę jak deser, na który wszyscy pewnego wieczoru się nacięliśmy – une île flottant sur une crème anglaise – super się nazywa, super wygląda, a smakuje jak ptasie mleczko pływające w skondensowanym mleku. Można mieć to w domu! Trochę taniej.

Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć mnie i postawić mi wirtualną kawę. Na lepsze i szybsze pisanie!

Coś przyszło Ci do głowy? Napisz. To dla mnie ważne.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mistrzostwa Polski Enduro 2018 w Srebrnej Górze, czyli jak skręca się kostki i dlaczego nie można w enduro na zmęczeniu.