W latach osiemdziesiątych dostałam od mamy czeskie kredki Kooh-I-Nor. Towar ekskluzywny – cudo zagrażające wypracowanemu poczuciu estetyki opartemu na ograniczenie ochoczej akceptacji koloru „jasny orzech” w matowym wykończeniu. Kredki budziły we mnie niepatriotyczne uczucia i pomimo mojego młodego wieku były przyczyną kilku niepolitycznych postanowień dotyczących mojej dorosłości. Otrzymałam surowy zakaz wynoszenia ich do szkoły („bo innym dzieciom byłoby przykro”), sama jednak czułam, że kredki mogłyby stać się powodem ruchów rewolucyjnych i zagrozić bezpieczeństwu narodowemu z powodu swojej rażącej kolorowości. Były zbyt glamour, a to było niebezpieczne. Niewielu z moich szkolnych kolegów miało naówczas świadomość istnienia tegoż cudu w mojej szufladzie. Kredki otoczone zostały należnym im szacunkiem i troską. Pudełko zniszczone przez moją bezzębną acz wyposażoną w ślinianki siostrę, zostało w ciągu tygodnia zrekonstruowane i poddane kilku modyfikacjom. Nie mam wątpliwości, że moje grzeszne uwielbienie kolorów i blasku tego zestawu odbiło się głębokim piętnem w moim dorosłym życiu. Wiedzą to wszyscy, który widzieli moje rowery.

 

 

Nové Město na Moravě

 

 

Ponad trzydzieści lat później przywożę sobie z Czech roczną winietę na autostrady w cenie 230 złotych polskich i pewne przedziwne ulotne odczucie, które w pokrętny sposób prowadzi mnie z powrotem do wspomnienia o kredkach i dziecięcym postanowieniu o lepszym życiu.

Fakt wplątania w tę historię narodu czeskiego jest przypadkowy i historycznie nieuzasadniony.

 

 

Nové Město na Moravě

 

 

Nové Město na Moravě, na przekór moim oczekiwaniom, przywitało nas w tym roku chmurami i deszczem. Siedziałam naburmuszona na siedzeniu kierowcy, łapiąc ostrość na kilku holenderskich kamperach naprzeciwko, to znów gapiąc się bezmyślnie na kropelki błyszczące na przedniej szybie – realizacja planu zdobycia pierwszej wiosennej opalenizny znów nieubłaganie oddalała się w czasie. Szlag niech to! Po paru przyjemnych dniach, znów zimno. Niekończące się przedwiośnie… Kamperów przybywało. Kilka grup odważnie trenowało na trasie Pucharu Świata. Przestało padać a ja znalazłam skarpetki. Można było pójść na chwilę na rower.

 

 

Nové Město na Moravě

 

Powiedzmy, że szybko mi przeszło. Odzyskałam fascynację tym miejscem po spotkaniu kilku telewizyjnych postaci na ich szybciutkich rowerkach. Po paru kliknięciach Di2 na stoisku Shimano i spotkaniu kolejnej porcji sław byłam już upojona i gotowa na stawienie czoła całonocnemu deszczowi. W istocie padało do rana, a specyficzne położenie Nového Města zagwarantowało o świcie temperaturę, jakiej nie doświadczyłam we wrześniu w Alpach. Krótko mówiąc, piździało!

 

 

Nové Město na Moravě

 

 

Do południa szybki ścig w maratonie, satysfakcja utrzymująca się do momentu wywieszenia wyników, parę minut tępego zawieszenia i refleksja nad własną starością, a potem wyścig U23 i powrót euforii przerywanej tylko dylematem: focić Ajfonem czy Canonem. No wiec, Canonem. Ajfon dogorywał…

 

 

 

 

To dziwne odczucie pojawiło się jakoś krótko potem… Siedziałam na trybunie. Antypoślizgowe kraty podestowe wbijały mi się w tyłek. Ajfon w konwulsjach usiłował złapać ostatnie promienie Wi-Fi, a wściekle czerwony symbol baterii zaczął już swoje przedśmiertne odliczanie. Moje pachnące gumowe sandałki Melissa, które godzinę wcześniej wygrały polową edycję turnieju „Co by tu włożyć” odbierały właśnie swoją nagrodę w postaci moich lodowatych stóp. Kończył się wyścig U23, była euforia, ale Wi-Fi umarło, a ja planowałam umrzeć z zimna.

 

 

Nové Město na Moravě

 

 

Po wyścigu trybuny zafalowały, ludzkie tsunami przemieściło się w okolice stoisk z piwem i jedzeniem. Daliśmy się porwać… Z flaszką piwa w ręce przypadkiem znalazłam skrzynki do ładowania telefonów. Były tam chyba cały czas, ale jakoś do tej pory umykały mojej uwadze. Mój ledwo żywy Ajfon spoczął u wodopoju, a my wmieszaliśmy się w wielonarodowościowy tłum konsumujący halušky i langos. Wśród tego tłumu przemykali od czasu do czasu faceci i babki z TV – zawodnicy, gwiazdy, dla których tu przyjechaliśmy.

 

 

Nové Město na Moravě

 

Nagle poczułam, że Arena Vysočina stała się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Nie dręczyły nas choroby, ni wojny, ni spory polityczne, ani ceny ropy, ani nawet koniec roku szkolnego i umykające promocje w Lidlu. Mieliśmy swój mały świat, w którym żywiliśmy się kiełbasą z grilla, gdzie gorąca kawa była gwarantem szczęścia jednostki. Mieliśmy tylko małe bolączki w postaci zimnych stóp, kolejki po piwo i dylematy „Kocha, nie kocha?” czy „Wygra, nie wygra?” Zostawiłam telefon za pół pensji w skrzynce o powierzchni zeszytu i wiedziałam, że jest tam bezpieczny. To znaczy nie wiedziałam, ale miałam szczerą ochotę wierzyć, że jest. Czułam się bezwarunkowo szczęśliwa w samym centrum Europy, o której trzydzieści lat temu marzyłam patrząc na moje błyszczące kredki w pudełku wymamlanym przez moją roczną siostrę. Chciałam móc mieć zawsze pudełko pełne kolorowych błyszczących kredek.

 

 

 

 

Odczucie szybko umknęło tego wieczoru i nie wróciło już następnego dnia przepędzone nadmiarem wrażeń podczas focenia, kibicowania i szukania zgubionych znajomych podczas wyścigów elity. Mówiłam o tym Tomaszowi, ale nie wiem, czy zrozumiał, tak jak nie wiem, czy Wy pojmujecie, co może czuć zagorzały fan mtb i miłośnik życia, będąc na chwilę porwanym przez atmosferę Nového Města.

 

 

Nové Město na Moravě

 

Mam nadzieję zobaczyć Was wszystkich całych, zdrowych i szczęśliwych na MŚ w przyszłym roku. Będę gryźć i kopać, jeśli ktoś zechce nam kiedykolwiek odebrać taką możliwość.

 

 

Nové Město na Moravě

 

 

A tutaj o innej zupełnie czeskiej wyprawie. Kofola Ride. Jeseniki w pigułce.