Post Orgasmic Chill – sufit, papieros i milczenie. Tak czasem musi być.

Wróciłam do Polski w kaloszach. Nie dlatego, że nie zmieściłam ich do walizki. Po prostu kalosze łatwiej było umyć. Relatywnie łatwiej.

W kaloszach można wszystko. Nie chodzi o stanie w kałuży obok najstromszego podbiegu na trasie, choć wiem, że w tamtej jednej chwili dziesiątki kobiet i mężczyzn bardzo zazdrościła mi moich butów – nie czułam tego nawet w szpilkach od Michaela Korsa. Chodzi o to, że w kaloszach można w ogóle wszystko. Wszystko to, co można również w szpilkach od Korsa, tyle że znacznie bardziej komfortowo.

Przemierzając lotnisko w kaloszach, mogę bezkarnie skrzywić się, wyrażając, jak bardzo śmierdzi Aura Thierrego Muglera. Mogę malować się w publicznej toalecie, szurać nogami, nie uśmiechać się do ochrony, udawać idiotę, dukać po angielsku, udawać hodowcę truskawek (kurcze, jak boga kocham, obsługa na lotnisku kilka razy zwracała się do mnie po holendersku!), można też być zupełnie sobą. Pod warunkiem, że w twojej naturze leży chodzenie w kaloszach. W mojej najwyraźniej leży.

Nigdy nie chcę pracować w miejscu, do którego nie pasują kalosze.

8 dni po Valkenburgu. Nie umyłam jeszcze moich adidasów.

W sobotę po wyścigu kobiet idziemy na frytki (dwa papierki, każdy z nich po 3 euro) i piwo (jeden papierek). Bardzo się cieszę, że wygrała Sanne. Jest ładniejsza od Katie. Zawsze jej kibicuję, bo nie mogę patrzeć, jak beczy na podium, jeśli nie wygrywa.

Czuję się jak dzieciak. Lurowate holenderskie piwo szumi mi w głowie, moje kalosze z Tesco mlaskają zasysane przez lepkie błoto, mój śmieszny aparacik splątany z identyfikatorem dynda na mojej szyi. Jest wielkości mojej pierwszej lustrzanki Yashica. Tak, czuję się z tym wszystkim jak dzieciak. „Wyglądasz z tym aparatem jak polska reprezentacja: trochę niepoważnie.” Walą jeszcze dzwonki, wali mi serce, uwalani w błocie stoimy przy bandzie z tęczą UCI, walnęłabym go, ale walić to! pokażę mu potem zdjęcia.

Miałam tak już kiedyś. Zmierzch, nie wiem, gdzie zostawiłam bluzę, nie wiem gdzie mój rower, mam kolana zielone od trawy i chyba zgubiłam brata. Nie wiem, jak to się stało. Nie wiem nawet, od jak dawna go nie widziałam. Od godziny? Od czterech? Byłam też po drugiej stronie ulicy i przez skórę czuję, że matka o tym wie. Mam ochotę nie wracać, liczę po cichu, że brat przeżył, że nie jadł piasku i że ktoś z domu go odnalazł. Resoraki na pewno przepadły. Ale to już trudno. Jest chłodno, a za blokiem kwitną mirabelki. „Gdzieś ty była? Tata znalazł twój rower w piaskownicy!” „Za blokiem!” Mam minę zbitego psa, kątem oka widzę brata, jak je biały ser w kuchni przy stole. Jest czysty i nie jest ranny. Wewnątrz mnie kipi dzika euforia z placu zabaw: “Byłam za blokiem! Za naszym i za wszystkimi innymi! Byłam po drugiej stronie ulicy! Zgubiłam bluzę! Skakaliśmy do piwnicy i po betonowych płytach. Piliśmy wodę z pękniętego rurociągu! Uciekaliśmy przed tymi z zielonych bloków! I było super!”

Euforia placu zabaw! Valkenburg był jak górki za blokiem przebiegnięte ze wszystkimi dzieciakami z osiedla.

Błoto jest dokładnie takie, jakiego się spodziewałam. Gęste, lepkie, niezmierzone, wszechwładne! Nie miałam wątpliwości, że będzie właśnie takie. Nie sądziłam, że będzie go mniej, ze będzie tylko gdzieniegdzie, nie łudziłam się, że oszczędzi moje adidasy. Dlatego kupiłam kalosze. “Powiedz, że gdybyś miała tu rower, nie chciałabyś spróbować.” Patrzę na trasę, na te nieziemsko strome podbiegi, na zjazd stromą serpentyną, w której już utworzyły się głębokie koleiny. Kiedy rower wyskakuje z takiej koleiny, kiedy w takiej koleinie przychodzi zawahanie, jest po Tobie. Poza koleinami jest tylko błoto! Kiedy w takie błoto wpada się rowerem, ma się ochotę płakać. Wyobrażam sobie ogień w moich oskrzelach na ścianie z błota i trawy, którą dzień później Van Aert będzie podbiegał z lekkością koźlątka. Wyobrażam sobie jak zwalam się w to zimne bagno, ledwo chroniąc bolący bark. Jak grzęznę w nim w moich Sidi z wytartym bieżnikiem, jak tłukę w pedały, mielę nimi wściekle, w ogóle się nie przemieszczając… Chciałabym. Przecież wiadomo.

“Nasza ma aluminiową ramę na canti! Kto jedzie Mistrzostwa świata na aluminiowej ramie?” Canti w takim błocie robią to, do czego są stworzone – blokują koło. Marta jedzie tak strasznie z tyłu… Wiem, jak szybka jest Marta, wiem, jak jeździ i jak bardzo mi odjeżdża na prostych trasach. Nie mam ani siły ani techniki Marty. Marta wciąga mnie lewą dziurką. A tutaj? Cholera, to są Mistrzostwa Świata! Jeśli jesteś czterdziesty pierwszy w błocie na Caubergu, znaczy, że jesteś czterdziesty pierwszy na świecie. Właśnie tyle to oznacza! Nigdy nie będę czterdziesta pierwsza na żadnych mistrzostwach świata.

Znalazłam niebieski dzwonek Shimano. Dzwonek koloru Viagry. Wzgórze Cauberg opustoszało. Zostały tylko połacie błota usłane plastikowymi kuflami po piwie. Następnego dnia przyjdzie mróz, a błoto przeschnie i zrobi się jeszcze gęściejsze i trudniejsze.

“Chodźmy na spacer do Belgii.” Podobno zawsze się to mówi, gdy jest się delikatnie wstawionym, ma się na nogach kalosze i przez pół dnia biegało się za przełajowcami po Caubergu. Belgia jest parę kilometrów dalej.

Rano spotykam kotopsa i psokota. Pies, który myśli, że jest kotem i kot, który chce być psem. Kiedy nalewam sobie kawę, pies siedzi na ogrodowym stoliku za oknem. Jest nieruchomy, nie usiadł tam, by czegoś dosięgnąć czy wypatrzeć, patrzy gdzieś w przestrzeń za mną, nie merda ogonem, nie reaguje na moje stukanie w szybę. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby zaczął sobie myć pyszczek, oblizując łąpkę. Kot biega za gospodynią, karnie słuchając jej poleceń.

Na Cauberg płynie rzeka ludzi. Jak wodospady podpływające z powrotem do źródła. Do góry! Pod prąd! Jest dużo zimniej. Dłoń w której trzymam aparat marznie dużo szybciej niż dzień wcześniej.

Uśmiechają się. Dzieciaki zjeżdżają na butach z błotnistego stoku – im uśmiech nie schodzi z twarzy. Uśmiechają się do mnie ludzie frytki, ludzie z mikro Caubergami na głowach, zieloni Irlandczycy pozdrawiają mnie głośnym “Ja pierdolę, kurwa, jak się masz?” wciskając mi w dłoń grzane wino. Nie, nie znamy się. Nie mam na sobie nic śmiesznego. Uśmiechają się, bo robię im zdjęcia. Bo sama się uśmiecham. Mam wypisane w oczach “I love Cyclo-cross.”  Cała jestem dziś cyklokrosem!

Lubię U23. W poczet zawodników U23 wchodzą większe świry niż największe świry elity. Nie kalkulują, mają wypisane na twarzach: “teraz albo nigdy” i jednocześnie są niezwykle mocni! Ogląda się ich jak walki gladiatorów, jak rebeliantów wychodzących na starcie z siłami Imperium.

Marznę. I choć marznięcie na cyklokrosie ma inny wymiar niż marznięcie na przystankach, jest mi po prostu zimno. Chwilę przed rozpoczęciem wyścigu elity mężczyzn Cauberg jest pełen kibiców. Dwadzieścia sześć tysięcy potencjalnych ofiar ataku terrorystycznego. Tak sobie myślę… W dzisiejszym świecie chyba każdy ma takie myśli w różnych nieoczekiwanych momentach. Ciągle wierzę w świat, gdzie dobrzy ludzie chodzą oglądać przełaje, a ci źli nie wiedzą, na czym to polega: że okrążenia, że godzina, że błoto i trzydzieści trzy milimetry. Lubię proste zasady i prostych ludzi. Wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś wpada tu oplątany kablami, obłożony laskami dynamitu, patrzy na ten radosny, nieszkodliwy, przemarznięty tłum i wysadza się w powietrze. Ciągle mi się wdaje, że ci ONI są tak bardzo “spoza”, że nie przyszłoby im do głowy, że będzie nas tu tak dużo. Ciągle mi się wydaje, że kolarstwo chroni nas przed złem… Nie wiem, dlaczego tak mi się wydaje.

Wygrał Van Aert. Tydzień później nosił już heklowane tęczowe rękawiczki, które pewnie zrobiła mu babcia. Szanuję go za to. Za rękawiczki od babci i za przepiękne zwycięstwo w nieziemskim błocie. “Mathieu” skandowane przez Holendrów brzmiało jak “Maciek”. Maciek był trzeci. Widziałam moment, gdy zatrzymany przez błoto, zeskoczył z roweru. Wyprzedzony przez jadącego w siodle Vanthourenhout’a, przegrał walkę o drugie miejsce. Przegrał ją tam? Wtedy? Czy gdzieś zupełnie indziej? Może przegrał ją, bo na tamtym wzgórzu, w tamtym błocie, tamtej temperaturze, tamtej aurze i swoim nastroju był trzeci najszybszy na świecie…

Od Mistrzostw Świata byłam tylko raz na rowerze. Pracuję, słucham muzyki, czasem rozmawiam przez telefon, czasem nic mi się nie chce. Dzień zrobił się dłuższy i czekam już na pierwszego kosa, którego przyłapię wieczorem na przekrzykiwaniu ulicy i szumiącej kopalni. Będzie siedział na czubku drzewa i naiwaniał te swoje trele i przypominał mi o czasach, kiedy wierzyłam w to, że zakochać się trzeba na wiosnę. Podczas gdy w rzeczywistości to zupełnie bez znaczenia!

Wszystko, co chcielibyście naprawdę przeczytać o Valkenburgu, jest tu.

 

Privacy Preference Center