O CZYM MYŚLĘ, GDY MYŚLĘ O PODJEŻDŻANIU.*
O różnych rzeczach. O dobrych ciastkach z mascarpone i owocami. O wietrze. O Malinowskiej Skale w Beskidach i widoku na ogołoconą z lasu Baranią. O tym, że trzeba jeszcze kupić sól i coś na kanapki. O dobrej angielskiej herbacie. O Alberto Contadorze. O Marco Pantanim i o tym, że przez to, że był łysy wyglądał na starszego i że niemożliwe jest poznanie całej prawdy. Prawdy o czymkolwiek. Że prawda nie istnieje. Myślę też o tym, czy należy się cieszyć, że chwilowo nie boli mnie kolano. O Brexicie. O zimnych frontach nad Yorkshire Dales, jaskrawym słońcu, czarnych chmurach, mokrym chropowatym asfalcie i szarej kościelnej wieży wyglądającej zza klonów o omszałych pniach. O dziewczynie, która martwiła się, że już nigdy nie będzie mogła pojechać do Disneylandu. O tym, że są blisko domu miejsca, gdzie rowerzyści nie smarują łańcuchów i nie machają sobie na powitanie. I o tym, że nie lubię zjeżdżać…
O czym myślę, gdy podjeżdżam?
O niczym!
W niedzielę piję kawę z najtłuściejszą śmietaną w Europie siedząc na maleńkim ryneczku austriackiego miasteczka. Wokół mnie przewijają się sceny z azjatyckiego anime: czarnowłose dziewczęta o dobrej cerze, w falbaniastych sukniach jak z filmu Anga Lee, kapeluszach, olbrzymich okularach i dziwnych butach, o których projekt bardziej podejrzewam architekta niż szewca, dreptają stadami trzymając lody o równym dla wszystkich stopniu zjedzenia. Dziwię się, że nie mają błyszczących drgających oczu wielkości małych pocztówek, zaopatrzonych w skrzącą się w kąciku łzę, która spada w kluczowym momencie zbliżenia. Wszystkie przybierają dokładnie te same pozy, gdy są fotografowane i wszystkie śmiesznie przykucają wysuwając prawą nogę do przodu, gdy fotografują – odnoszę wrażenie, że przed podróżą do Europy przeszły ogólnonarodowy kurs fotografii w jakiejś prestiżowej szkole w Seulu. Uśmiechają się. W przeciwieństwie do Austriaków. Grzesiek siedzi obok i zjada śmietanę łyżką. „O czym myślisz, kiedy podjeżdżasz taki długi sztywny podjazd?” Pyta niespodziewanie. Widzę scenę zbliżenia: wielkie zielono-różowo-fioletowe oczy otwarte do granic możliwości, okolone kreseczkami zmarszczek, na tle eksplodującego tła. Eksplozje podkreślają zaskoczenie bohatera.
„Nie wiem. O niczym.” Odpowiadam. Dzień wcześniej o 13:00 w samo południe wystartowaliśmy w Salzkammergut Trophy na dystansie dla cieniasów jako oficjalna reprezentacja Bike’a. Dystans obejmował zestaw czterech długawych alpejskich asfaltowo-szutrowych podjazdów o stopniu trudności zero, kilku krótkich terenowych hop o długości pomijalnej i stopniu trudności zbliżonym do jedynki oraz kilku zabijających mnie zjazdów o stopniu trudności poza skalą wg prof. Golonki*. Nie jeżdżę enduro, nie posiadam nawet takiego roweru, o goglach i plecaku nie wspominając i zjazdy mnie pokonały. Wiedziałam, że będą. Dlatego zresztą wybrałam ta trasę, rezygnując z dłuższej o 16 km trasy C przebiegającej szutrami. Nie lubię szutrów. Oboje z Grześkiem, reprezentując inne kolarstwo, w innych miejscach na trasie odzyskiwaliśmy uśmiechy: Grzesiek na zjazdach, ja dopiero tam, gdzie inni schodzili z rowerów z uwagi na stromizny podjazdów. Kocham podjeżdżać. Męczę się. Boli mnie to. Ale wiem, że umiem to robić. Jeśli o czymś myślę, to jest to uporczywa myśl: „Nie kwaś nogi!” Tylko tyle. Trzymam luźno kierownicę i bujam się, pracując całym ciałem. Delikatnie. Nie tracąc energii na nic innego niż taniec z grawitacją. Nie pcham, nie szarpię, nie staję na pedałach, nie zmieniam rytmu, używam przerzutki tylko, gdy zmienia się nachylenie. Czasami śpiewam sobie po czesku kawałek piosenki* Tomasa Klusa, który w tłumaczeniu brzmi „Gdy życie ucieka z ciała, ono jest spokojne. Spokojne! Spokojne!” To dziwne. Nie wiem, czemu to. Nie znam całej piosenki. Ma dużo trudnych słów, których nie umiem zapamiętać. W piosence komuś przeszkadza młodzież, ktoś ma wiecznie śpiącego psa, ktoś pierwszy raz poczuł miłość i całuje się w bramie, a deszcz zmywa farbę z plakatów. Ani słowa o rowerach. Ani słowa o górach! Ani słowa o podjeżdżaniu!
Kiedy podjeżdżam, tylko czasem patrzę w stronę szczytu. Staram się nie wyczekiwać go za każdym zakrętem. To wprowadza rozdrażnienie. A rozdrażnienie spina.
Kiedy podjeżdżam, nie sprawdzam, czy gonią mnie rywalki. Jeśli są mocniejsze, i tak mnie dogonią. Szkoda energii. Szkoda rytmu.
Nie patrzę nigdzie konkretnie. Ani na Garmina, ani na oponę, patrzę gdzieś dwa metry przed siebie, szukam najgładszej trasy, unikając wszystkiego, co może wybić mnie z rytmu.
Czyszczę głowę z wszystkich przeszkadzaczy: jeśli mam ubłocone nogi, staram się na nie nie patrzeć, ignoruję trawę zaplątaną w pedał i kupę na bieżniku. Teraz już trudno! Dobrze, że nie śmierdzi.
Inaczej podjeżdża się w terenie. Terenowe podjazdy rzadko są bardzo długie (myślę o Skrzycznym lub Wielkiej Raczy), tam chodzi o to, żeby przejechać przez trudności i nie pozwolić rowerowi stanąć. Tam trzeba patrzeć wszędzie, kontrolować przełożenie, kontrolować nacisk opon na podłoże, czasem odciążyć, czasem docisnąć, rozpędzić się wcześniej przed przeszkodą, albo przepchać, często jedzie się na granicy uślizgu, a wysoka kadencja nie zawsze pomaga. Najważniejsze jest, żeby zejść z roweru dopiero wtedy, gdy już się nie da, a nie wtedy, gdy prawdopodobnie nie będzie się dało. Ot, cała tajemnica. O to jednak Grzesiek nie pytał… To doskonale wie.
Więc… Gdy podjeżdżam, Panie Grześku, nie myślę o niczym!
*Nie lubie Murakamiego!
*Grzegorz Golonko – długoletni organizator legendarnego cyklu MTBMarathon, kojarzonego z ciężkimi trasami. (a co? może ktoś nie zna!)
*”Neklid” Tomas Klus z płyty Hlavní uzávěr splinu.
Przeczytaj też o podjeżdżaniu w CHWAL MNIE! JESTEM KOLARZEM!
Skądś to znam 🙂 100% analizy terenu, tętna (pomiaru mocy brak, chlip chlip) i oddechu, ew. samodoping jak jest naprawdę ciężko.
Na więcej nie ma często siły ani ochoty 🙂