Młynek miażdży ziarna kawy, potem buczenie wielkiego ekspresu i zapach… jest poniedziałkowy poranek, a ja ledwo kroczę z powrotem do biurka. Moje nogi mówią mi, że zrobiłam to mocniej niż kiedykolwiek do tej pory i to bardzo dobre uczucie.

Czy podium na Mistrzostwach Polski jest sukcesem? Tak, to sukces zbiegów okoliczności. To magiczny eliksir skomponowany z setek zupełnie zwykłych substancji. Tajemnicą są proporcje i zaklęcie. Żadne podium nie gwarantuje szczęścia, jeśli źle dobierze się zaklęcie. “Jedź, jedź, jedź, jedź!” To jedyne zaklęcie, jakie działa i jedyne, które może zagwarantować satysfakcję. Ale wcale nie musi…

 

Składniki

Generalnie mam szczęście. Właściwie jestem cząsteczką złożoną z atomów szczęścia. To oczywiście może być bardzo zła i trująca cząsteczka, ale bycie taką cząsteczką bardzo pomaga.

W piątkowy wieczór czytam regulamin Mistrzostw: start o godzinie 11.00, dekoracja zwycięzców o 16.00. To oznacza konieczność przebycia siedemdziesięciu jeden kilometrów trasy maratonu ze średnią prędkością powyżej 14,5 km/h. Dla mnie niewykonalne. Nigdy w życiu nie miałam takiej średniej na dystansie Giga w górach. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek udało mi się dobić do takiej na dystansie Mega.

Czuję się dobrze. Nie stresuję się. Tęsknię za góralem, bo przez pracę kręcę tylko na szosie i to zwykle między domem a biurem. Dystans Giga jest przygodą, jest najlepszym sposobem na sobotę, dlatego cieszę się. Wiem, że wszystko mogę, a nic nie muszę. Cieszę się też dlatego, bo uwielbiam Wałbrzych. Miasto przypomina mi śląski Bytom, a góry wokół są tak soczyste, kapiące mtb, że trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na Mistrzostwa Polski w maratonie.

 

Jestem zupełnie spokojna. Dlatego zapominam rano kanapek.

 

Mam plan, ale nie mogę go tutaj zdradzić, gdyż wymaga to użycia niecenzuralnego słowa, a zastosowanie zwrotu “jechać szybko” nie oddaje istoty planu.

W drodze do Wałbrzycha bułka od Jacka, kawa z Orlenu i dwie drożdżówki z wałbrzyskiego Lidla.

W biurze zawodów nie ma tłumów. Pokazuję numerek, licencję i uśmiecham się do pani sędzi, która w Szklarskiej Porębie uratowała mnie przed bieganiem do samochodu po papiery. Jest chłodno, choć prognozy mówiły o 27 stopniach. Wieje. W kieszeni sześć żeli, pompka, dętka, klucze… Jadę w kamizelce. Albo nie! Albo lepiej tak. Najwyżej rozepnę. Spotykam znajomych, potem jeszcze kilku. A potem wciąga mnie gardło sektora i staję się jedną z nich: jedną z chudych, zwinnych, szybkich i wytrzymałych. Ciekawe jakim cudem…

Grand Fondo ma to do siebie, że trudno od niego odejść. Jest jak piękna, ale złośliwa kobieta. Życie z nią to udręka, ale dobrze się z nią pokazać… i trudno przestać jej pragnąć.

Moje Grand Fondo zawsze były spokojne: to dystans wykańczał. Aż do dziś!

“Ale nas dużo! Ale fajnie! W ubiegłym roku była taka garstka.” mówi Rita.

Stoimy, patrzymy, uśmiechamy się. Jestem najstarsza w sektorze. Starość to zawsze dobra wymówka. W mojej kategorii jest tylko Aneta i wiem, że jest szybsza. Mogłabym jechać jak ślimak, a i tak zostać wicemistrzem Polski. Ale plan jest inny. Plan zakłada bycie z siebie zadowolonym. Plan zakłada załapanie się na podium o 16.00.

Startujemy powoli. Nasz dziewczyński peletonik sunie wśród poniemieckich wałbrzyskich domów. “Juniorzy nas stratują” rzuca któraś. Juniorzy w końcu nas dochodzą. Mijają nas łagodnie, bez krzyków, bez przekleństw: chudzi i szybcy. Moje serce pompuje gorącą krew do ud, do stóp, do dłoni. Nie myślę, pcham: biodro, udo, stopa, jak ramię przy kole parowozu. Kiwam się na boki jak Chris Froome, skupiona na nawierzchni i pulsującym peletonie. “Jedź, jedź, jedź, jedź!” Grupa zaczyna się rozciągać.

 

Odpada Ania Urban. Nie wiem, co się stało. Może defekt… a może to nie ona… Czekam jeszcze kilka kilometrów, aż mnie wyprzedzi, potem zapominam. Ania schodzi z trasy nękana wirusem – czytam dzień później na Facebooku.

Mam przełożenia do cross country i nie wiem, czy dam radę wytrzymać w tym tempie do końca. Średnia 14,6 km/h i spada. O tym, że jadę szybciej niż zwykle, dowiaduję się po zjeździe na drugą pętlę: po raz pierwszy od początku sezonu, wokół mnie wciąż jadą ludzie. Na drugiej pętli wszystko poza nogą jest lepsze: przejazd korzeniastym trawersem jest mniej tłumny i suchy, zjazd żlebem wciąż stromy i wredny, ale już wiem, jak go zjechać bez lotu na księżyc i bez kolejnych szlifów. Nawet podjazdy jadę w większym skupieniu i nie tracę przyczepności na korzeniach. Tylko nogą już trochę słabsza.

Jak na gumie od kaleson, raz zbliżamy się do siebie, raz oddalamy: czerwono biały chłopak wyprzedza mnie na zjazdach, a ja doganiam go znów po paru kilometrach wspinaczki. Za każdym razem mówimy coś do siebie, coś zupełnie bez znaczenia… a może to właśnie niezmiernie ważne… że ciężko, że trzeba uważać, że korzenie, że stromo, że za chwilę znów się zobaczymy… Jest miły, nie krzyczy, czeka, aż znajdę odpowiednie miejsce, by go przepuścić.

Patrzę na stoper, na godzinę, na licznik. Czy da się przejechać góralem 13 kilometrów w pół godziny? Przecież wiem, że się nie da. Od kiedy to wiem, każdy kolejny podjazd coraz bardziej mnie boli. Wyłania się zza góry, wyskakuje zza zakrętu. “Nie mam już siły. Nie mam siły” mówię do kogoś niewidzialnego obok. Wyobrażam sobie, że stoi koło mnie, że wysłucha, zabierze stąd, uratuje… Nikogo tu nie ma. Jest tylko kamienista ścieżka wijąca się w górę i moje nogi. A moje nogi mówią: “Hej, jak przesuniesz się na czubek siodełka, to my to jeszcze podjedziemy z kadencji. Po co tak przepychać?!” To dobre, wytresowane nogi, które słuchają głowy tylko wtedy, jak dobrze podpowiada.

Przesuwam się więc na czubek siodełka, mimo że niewiele już czuję i nie mam pewności czy siedzę jeszcze, czy wiszę, a nogi kręcą swoje. Kręcą aż do ostatniego zjazdu. Przed ostatnim zjazdem sztyca wędruje w dół, oczy łapią ostrość gdzieś w dole w głębi lasu, nogi gotują się na łapanie balansu, ale głowa mówi “Nie. Nie chcę.” I dobrze mówi. To zjazd zabójca, legenda wśród zjazdów, zjazd, o który można się pokłócić, czy jest fajny, czy też w ogóle nie jest zjazdem. Dla mnie nie jest zjazdem!

Na mecie wciąż stoją sędziowie, za mną wciąż na metę wjeżdżają ludzie. Jest 16:13. Dekoracji jeszcze nie było. Jestem cząsteczką składającą się z atomów szczęścia… i oślego uporu.

Aneta jest przede mną. Dużo przede mną. A ja jestem I Wicemistrzem Polski w maratonie mtb wśród mastersów.

 

Składniki i zaklęcie

Gdyby nogi posłuchały marudzącej głowy i odpuściły, ja stałabym na tym samym stopniu podium, te same osoby ściaskałyby mnie gratulując tytułu. Ja miałabym tak samo brudną koszulkę, tak samo spierzchnięte usta i tylko odrobinę mniejszy uśmiech. Nikt by nie zauważył różnicy.

Podium na Mistrzostwach Polski jest sukcesem zbiegów okoliczności… Trofeum za najszybsze Giga w życiu odbiorę sobie w chwili słabości na kolejnym wyścigu.

 

Tekst ukazał się 12 września 2017 roku w magazynbike.pl