Najpierw zablokowała się szuflada w lodówce. Potem nagle puściła i wszystkie wysypały się na podłogę. Pozbierałam je skrupulatnie i wrzuciłam wszystkie do szklanki. Może to ostatni wieczór w tym roku, kiedy piję wino z lodem… Chyba nie będę kupować kolejnej paczki. Wieczór jest ciepły, przestało wiać, stoję w oknie i oczekuję, że powietrze zaraz zawiruje i przebiegnie mnie dreszcz. Ale nie, jest ciepło i moja skóra nie buntuje się. Lubi to. Ciekawe ile jeszcze takich wieczorów w tym roku?
Koniec lata jest jak kryzys wieku średniego: zabija mnie paląca niecierpliwość wobec przyszłości i brak wiary w to, że cokolwiek się jeszcze w niej wydarzy.

W poniedziałek rano szukam butów. Od piątku ich nie widziałam. Cały weekend w Sidi! Boże, jaka to byłaby oszczędność, gdybym nie musiała chodzić w zwykłych butach.
Znów opaliłam sobie głupie rękawki. Ręce jak brukarz, ramiona jak młynarz. Jestem tak nieelegancka, że powinni zabronić mi chodzić w sukienkach.

Sobota jest jak sen. Rano asfalty są mokre i włączam tryb znieczulenia na mokry tyłek. Inaczej musiałabym zawrócić. A nie chcę!

Nieśmiało planuję tą wyprawę od wiosny. Pięść uderzyła w stół w ubiegłym tygodniu, kiedy po wielkim karambolu, ściągnięta przez policję z autostrady D1 w Lipniku nad Becvou, trafiłam w tę dzicz samochodem. Był wieczór, a ja wjeżdżałam właśnie w góry, które tak bardzo kusiły mnie przez lata jazd na południe. Zaczynają się prawie pionowo, są strome, czasem poorane kamieniołomami. Skontrastowane z Beskidami po drugiej stronie autostrady nie wyglądają imponująco, ale wydają się znacznie bardziej niedostępne. Och, jak one nas kusiły! pamiętasz, Tomasz?
Oderske vrchy – tam jadę.

Radio ryczy, GPS pcha mnie na autostradę, a ja uparcie podążam za znakami na Fulnek. Jeśli dotrę tam, będę wiedziała, jak dojechać do Bilovca. W Bilovcu już kiedyś byłam. Jadę i gadam do siebie: cichutko sobie przeklinam. Musiałabym być królewną z potwierdzonym rodowodem, by znieść z godnością takie zagęszczenie piękna. O Stravo! błagam, żeby to nie było dużo więcej niż 200 km!

Wychodzi równe 200. I pięć na dokładkę. I 3500 metrów w pionie. W piątek przed północą wgrywam trasę do Garmina.

Postanowienie nowotygodniowe: lepiej się wysypiać. Od przyszłego tygodnia zacznę! Jeśli się nie uda, to od kolejnego.

Jest sobota. W sobotę nawet Czesi się pobierają i irytują na drogach. Są też tacy, którzy lubią soboty i oni czynią ten dzień niezwykłym. Śmieszny facet, który poleruje chusteczka stara Octavię w kolorze miętowych lodów i odsuwa się z uśmiechem, gdy z oczami jak iskry usiłuję zrobić jej zdjęcie. Potem pani na wiejskim festynie namawiającą mnie na piwo. Duży chłopak o wyglądzie rugbysty z najszczerszym uśmiechem w galaktyce wpychający się w każdy kadr, pyta skąd i dokąd i czemu nie przez Opavę i cieszy się jak dziecko, że może sobie pogadać po polsku.

Noc wcześniej biegam po mapie, przesuwam się i oglądam drogi w zbliżeniu… Szukam sprężynek serpentyn, szukam gęsto nakreślonych poziomic i prostopadłych do nich traktów. To nie takie łatwe, mało tu takich i kiedy dzień później jadę tu rowerem, wiem czemu: góry są strome, skaliste, często to bardziej urwiska niż zbocza – nie da się poprowadzić tam dróg inaczej niż dolinami. Metry nabijają się same, nie ma tu płaskiego: ciągła góra-dół. 28 zębów kasety wbija się w łańcuch i sumiennie te podjazdy przeżuwa. To podjazdy jak mięciutki knedlik – przegryźć, mlasnąć i połknąć. Pachnie mirabelkami. Jabłka są jeszcze twarde i kwaśne. Mam wizję, że chłopak jadący przede mną puszcza kierownicę i żongluje trzema jabłkami w powietrzu. Potem łapie je i głośno się śmieje. Droga jest pusta, razi mnie słońce i nie wiem, skąd taki obraz. Może z przedawkowania Kofoli.

Magia działa tu wszędzie: śpiące na drodze wiewiórki i Odra będąca jeszcze strumykiem, wąskie gładkie asfalty, dziwne wiatraki, myszołowy szybujące przed kierownicą jak galiony na dziobach statków…
A potem pojawiają się one – kruki. Dziesiątki kruków. Nie wron! Nie gawronów, kawek, szpaków czy wróbli… Kruków! Siedzą na stercie gnijącego siana, trochę patrzą w moją stronę, trochę nie patrzą… Lśniące, z olbrzymimi czarnymi grubymi dziobami. Kruki są niezwykłe: sprytne i ciekawskie. Nie potrafię uwierzyć w to stado. Krucze dożynki. Kruczy sejmik. Tańczą, mówią coś do siebie tymi swoimi dziwnymi głębokimi głosami. To moje ptaki. Kiedyś zmienię się w kruka. Wiem to.

“Nie wrzuciłaś nic na Stravę. To znaczy, że jeszcze jeździsz…” pisze Wojtek. Jest już ciemno, a ja jeszcze jeżdżę. Nie czuję się zmęczona i to też jest trochę magiczne. Rozładowałam Garmnia, trochę trasy zgubiło się przez moje klikanie i gorączkowe wyłączanie pomiaru kadencji, Strava w komórce włączona trochę wcześniej niż padł Garmin… Nie mam pojęcia, ile kilometrów przejechałam… Może zabraknie paru metrów… może kilometra… dziesięciu… Wzdłuż drogi biegnie lis. Moje mdłe światełko ledwo go oświetla: zwierzątko, a za nim ogon. Śmieszny.

205 km, 3600 metrów w górę. Tyle wyszło. Tak bardzo nie chcę, żeby kończyło się lato. Moje lampki są przecież do bani!