Bolą mnie nogi

Jest ostatni dzień maja i powietrze pachnie jaśminową herbatą.

 

Moje nogi odczuwają jeszcze weekendowe ściganie.

 

Czy ja wierzę jeszcze w maratony?
O, tak! Są dowody na to, że one wciąż istnieją.

 

Chciałam napisać coś dłuższego: dlaczego przestały mnie bawić maratonowe klasyfikacje, dlaczego nie widać mnie w PL, dlaczego w końcu wystartowałam w Kluszkowcach i czemu na Grand Fondo, ale stało się coś, co wstrząsnęło moim życiem i chwilowo nie potrafię się ogarnąć.

A stało się to w poniedziałek chwilę przed 18:00.

 

O święta Madone!

Trzeci sezon jeżdżę na Treku Madone 7S – tej, która wygląda jakby nie miała tylnego hamulca. Kiedy ją przygarnęłam, wyglądała jak bezdomny rower ze schroniska: miała zmasakrowane oba koła i była jakaś strasznie czarna. Kiedy jednak została umyta, wyszczotkowana i dostała moje koła ze starego BMC, okazało się, że to rasowy Trek, który dodatkowo cudownie jeździ. Pokochałam ten rower po dwustu metrach jazdy chodnikiem.

Trekuś jeździ ze mną czasem na różnego rodzaju konkursy dla kolarzy i rowerów. Parę razy stawał nawet na podium. Na codzień prowadzimy spokojne życie i natrzaskaliśmy już razem prawie pięć i pół tysiąca kilometrów. Obcowanie z nim ma w sobie coś w rodzaju niekończącego się zachwytu, swoistego wręcz błogosławieństwa. Moje serce i głowa wciąż mi powtarzają, że na niego nie zasługuję. To najlepszy rower świata, a ja jestem zwykłą dziewczyną, która jest średnio szybka, bo za często zatrzymuje się na zdjęcia.

Trek potrafi robić rowery. Naoglądałam się i nadotykałam w ostatnich czasach sporo nagiego karbonu – dużo obranych z lakieru pięknych ram z różnych lat. Colnago, Cinelli, Sintesi, Gary Fisher, Scott, Specialized, Pinarello, Rocky Mountain, Ridley… jedne gładkie i precyzyjne, inne bezlitośnie zaszpachlowane, dziurawe i krzywe… Były też dwa Treki OCLV z czasów teamu US Postal Service z wklejanymi aluminiowymi hakami. Gruby lakier zdawał się ukrywać rzemieślnicze niedoróbki, jednak pod jego warstwą krył się majstersztyk, istne dzieło sztuki karboniarskiej. Równe łączenia arkuszy, wierzchnia warstwa z mieniących się, jednokierunkowo ułożonych włókien UD – dotykanie tej gładkiej sztywnej ramy sprzed piętnastu lat było doznaniem prawie erotycznym.

 

Dżi…

Trek jest drogi. Kiedy patrzę na ceny katalogowe, chcę usiąść i zapłakać, bo wiem, że pochodzimy z innych planet. Na mojej planecie nie żyją ludzie, których stać na nową Madonkę. Wiem, że moja Madonka tęskni za swoimi, że z jakiegoś powodu zgadza się wciąż być ze mną, ale tak naprawdę cierpi. Kiedy zacznie chorować, będę musiała pozwolić jej odejść.

Czasem rozum przejmuje kontrolę nad sercem i zasypuje mnie faktami i bezlitośnie chłoszcze logiką…

Opracowanie nowego XC90 kosztowało Volvo 11 miliardów dolarów. Rozumiecie? 11 tysięcy milionów zielonych papierków z Georgem Washingtonem! (średni kurs USD/PLN: 3,7255)

Droga Madonko, czy na waszej planecie Volvo jest rasą nadrzędną, czy żyjecie sobie w słodkiej symbiozie?

Czy ta kwota obejmuje również psychoterapię inżynierów i zarządu Volvo?

Czy to porównanie tłumaczy choć trochę cenę Treka? Czy można jeszcze coś “opracować” w rowerze – najprostszej maszynie świata?

Moje obcowanie z Madonką opiera się na mechanizmie wyparcia. Nie dopuszczam do siebie, ile tak naprawdę kosztuje. I ciągle jeżdżę nią po dziurach. Nie chcę myśleć, co się stanie, gdy jej zabraknie.

 

Serce łączy się z rozumem

I wtedy dzieje się to! A moje serce jednoczy się z rozumem. I ciągle się zastanawiam, czy ta synteza uczyniła mnie człowiekiem, czy właśnie mnie bezpowrotnie odczłowieczyła.

Trek Madone 2017 jest dziełem szatana i nigdy, przenigdy nie powinna trafić w moje ręce. Stało się jednak inaczej i w ciągu dwóch dni, nie bacząc na zachodzące słońce, ścigającą mnie burzę i bolące nogi, przejechałam na niej 140 kilometrów. Pamiętacie piosenkę Jamesa Blunta, która w 2005 roku waliła co pół godziny z każdej stacji radiowej, a w teledysku on zdesperowany siedział na grani klifu i wyciągał z kieszeni osobiste drobiazgi..? “Pora zmierzyć się z prawdą: nigdy nie będziesz moja.” Tak śpiewał. A ja tak się czuję. To jednak nie przeszkadza mi powiedzieć, że to najlepszy rower świata. Mimo że odczuwalnie lżejsza, moja “najlepsza na świecie Madone, co nie ma z tyłu hamulca” nijak się ma do tego diabelskiego pojazdu. Są niepodobne, dramatycznie inne, przedefiniowane… I choć na obie wsiada się i po prostu jedzie, nowa Madone robi to, jakby nie była w ogóle rowerem. To dwa Mercedesy, pomiędzy którymi otwiera się przepaść szerokości sportowego lotniska. Sztywność, opływowy kształt i zawiasowe połączenie rury podsiodłowej z ramą takie, jakie Trek stosuje również w dalekobieżnym Domane i przełajówce Boone, sprawiają, że ten rower jest nieziemsko szybki a zarazem delikatny jak szczeniak labradora. Na zjazdach dosłownie tnie powietrze, nad wybojami lewituje.

Nie potrafię i nie chcę tego analizować, ale przyjemność z jazdy po szosie na tym rowerze można porównać tylko z jazdą na składaku, bez kasku, przez pola, w mokrym kostiumie kąpielowym pod kiecką. Pomyślcie, że nowy Trek Madone potrafi Wam to dać bez zbędnych rekwizytów!

Muszę się wyspowiadać.

 

 

TAKĄ bym mogła mieć.

 

A TUTAJ o tym, dlaczego kolarstwo “wkurwia” Olka.