Moravka to mała wioska położona w czeskiej części Beskidów w dolinie rzeki o tej samej nazwie. Prowadzi do niej idealnie gładka ślepa droga o niewielkim nachyleniu, zakończona żwirowym parkingiem. Tam zawrócimy.

Przed chwilą sunęliśmy przez zieleniejące łąki na południe od Cieszyna, świeciło słońce, każdy mijany zagajnik chwalił się swoją wielkanocną dekoracją w postaci sarenek, bażantów, zawilców i pierwiosnków. Niektóre przesadzały ze strojnością wypuszczając w powietrze fajerwerki myszołowów i jastrzębi. Gdzieniegdzie jak latawce na sznurkach fruwały małe pustułki, furgocząc szpiczastymi skrzydełkami. Nie było upalnie, ale moje dłonie wytrzymywały bez rękawiczek. Nie była to z mojej strony żadna planowana ekstrawagancja, tylko efekt wiosennego roztargnienia: mimo starań dwie prawe rękawiczki wciąż oznaczają odzienie tylko jednej ręki i lepiej po prostu zostawić obie w samochodzie niż narazić lewą dłoń na wybuchy zazdrości wobec prawej.

Jechaliśmy we dwoje, gdyż reszta składu wyłgała się świątecznymi obowiązkami. Kraslice, kroszonki, pisanki, baranki… Droga była pusta, więc wbrew czeskim przepisom jechaliśmy obok siebie, rozmawiając o górskich ultramaratonach, Florencji, wyścigach na szosie i okolicznych szczytach. Same bezpieczne tematy, gdyż właśnie mijała pięćdziesiąta piąta minuta naszej znajomości… Tomasz twierdzi, że jest Czechem, ale jeszcze mu nie wierzę, gdyż jego znajomość polskiego wprawia mnie w zdumienie. Myślę też, że co piąty maturzysta w bezpośredniej konfrontacji mógłby czuć się zakłopotany.

“Do lat osiemdziesiątych nad wsią i jej mieszkańcami wisiała mroczna klątwa. Sąsiad nie ufał sąsiadowi, teść bał się zięcia, zięć teścia. W czasie wojny ktoś z wioski zdradził partyzantów ukrywających się w górach. Zginęło wielu ludzi. Niepotrzebnie.” Opowiada Tomasz. Jedziemy przez wilgotny chłodny las. Tutaj wiosna nie wykluła się jeszcze ze swoich skorupek, a z gór spływa chłodne powietrze. “Na Łysą (Horę) dziś nie jedziemy – tam jest jeszcze masa śniegu.”

Tomek czasem powie jakieś słowo, w którym słychać jego czeskość. “Downhill” z miękkim L na końcu, albo “w Wankuwrze” (od Vancouver). Wiem, że pracuje czasem z Polakami, na Śląsku Cieszyńskim to częste, ale żeby aż tak..? Myślę sobie, że w Europie nie ma prostych historii. Tą samą wieś okupowali przed wojną Polacy. Jedziemy sobie tym czesko-polskim tandemem i chwilowo nic nas nie boli. Historycznie. Nie jesteśmy smarkaci, ale ciągle za młodzi, żeby bolały nas wojenne losy pogranicza. Frustrują nas ceny Oakley’a, kiepskie asfalty i samochody wyprzedzające nas na grubość lakieru. Można powiedzieć, że jesteśmy patriotycznie niepoprawni. No bo jak?! Nie grzmimy, nie grozimy sobie nawzajem pięściami. Tutaj wszyscy wiemy, że gdy przychodzi powódź, zalewają nas te same rzeki i tak samo cuchnie nam wtedy w piwnicach.

Rozmawiamy o poczuciu tożsamości, o więzi z miejscem, o tym jak takie małe ojczyzny determinują człowieka, że bardzo ulotne rzeczy sprawiają, że czuje się u siebie lub nigdy mu się to nie udaje. Że na starość można mieć dziwaczne życzenia: by ktoś opowiadał nam o miejscach, które kochaliśmy.

A potem jedziemy na chleb z twarogiem i świeżym chrzanem i czuję się szczęśliwa, bo mój organizm domaga się kalorii, a podjazdy nie idą mi dziś jak diabli.
Podjazd z Cisownicy do Lesznej Górnej to najbardziej szutrowy z asfaltowych podjazdów, jaki znam. Cała droga pokryta jest żwirem, nachylenie przekracza miejscami 16 % i jest na nim przynajmniej jeden segment na Stravie. Widok na Cieszyn, Trzyniec i zielone wzgórza okolicy to coś, za co oddam poranną kawę.

W Europie nie ma prostych historii. Wracam do domu autem przez wiochy. Wszystkie Biedronki już zamknięte. Pod co drugim domem Passat z niemieckimi tablicami. W latach osiemdziesiątych prawie każda rodzina tutaj przypominała sobie o swych niemieckich korzeniach i jeśli tylko się dało, ktoś uciekał stąd do lepszego życia. Mieliśmy swoje paczki z Rajchu i oczy świecące się na widok Fordów Sierra, które przyjeżdżały na pierwsze wspólne święta po latach. Były też trudniejsze historie, w których ludzie do końca się bali, niezwiązane z młodzieńczymi przygodami dziadków w Wehrmachcie i bez paczek z czekoladowymi jajkami. Mój dziadek polskiego nauczył się po wojnie, przy niedobrej zupie opowiadał nam niemieckie bajki, a gdy była ryba, dodatkowo historie o Tajdze, kopalniach złota na Syberii i chińskich żebrakach…

“Reżimówka się nimi zachwyca!” pisze Janusz, podsyłając mi filmik, na którym rockerskie dzieci śpiewają w studio “Pierwszą brygadę”. Jestem “ujechana” i słuchanie tego przekracza mój poziom wytrzymałości. Najchętniej uciekłabym od tego wszystkiego znów na szosę w polsko-czeskie czereśniowo-śliwkowe pogranicze. Co się w tym kraju święci, że każą nam wierzyć w ten rodzaj patriotyzmu?

Patriotyzm to dla mnie dbanie o ludzi, wokół których się żyje. To zwalnianie, gdy poboczem idzie pieszy. Płacenie podatków i segregowanie śmieci. To szacunek do sąsiadów i respektowanie ich prawa do własnego kąta na tej samej ziemi.

I chuj!

Dzięki, Tomasz, za wycieczkę i inspirację do tego tekstu, za który pewnie wszyscy mnie teraz odlubią.

Privacy Preference Center