Krótkometrażówka przed główną historią.

Dziś wszystko przypomina mi coś z przeszłości. Od rana. Gdyby choć wyrastały z tego historie… Ale nie. Żadnych historii. Same wrażenia. Przypomina mi się przedpokój babci i jakieś w nim oczekiwanie, i wędrówka przez trawy, i jakiś prezent bez fizycznej postaci, za to niespodziewany i budzący nieśmiałość. Potem zapach prywatnej kwatery gdzieś w górach, i dotyk tamtejszych wyleżanych tapczanów i mrozu wyłażącego z ortalionowego kombinezonu. I migawka z biało-brązowych kafli na podłodze kotłownio-narciarni, gdzie pachniało stajnią, wiejskim psem i parafiną. Wszystko kręci się wokół zapachów, głosów, tonów, gryzienia przez swetry i smaku herbaty ze schroniska. Deja vu w delikatnej formie, bez gęsiej skórki. To wszystko kiedyś było, na pewno miało miejsce, ale teraz nie jest odziane już w żadną historię. Uczucie nie jest metafizyczne, za to leciutko trąci schizofrenią. Pocięte fragmenty filmów. Jakby mój mózg robił porządek wśród długo nieużywanych neuronów, odpalał jakąś ścieżkę, po czym szybko ją wygaszał. Dziś jest tego tak dużo, że zaczynam się bać. O mózg. Na co on się szykuje..?

Główna historia.

Piździ. W tym roku jakoś intensywnie i długo.

Miało być po płaskim.
W sumie było. Usiedliśmy nad mapą i zaopatrzeni w bezcenne zasoby wiedzy zdobyte podczas kilkutygodniowych obserwacji wiedzieliśmy, że trzeba uderzyć w Opavę. Tamtejszy mikroklimat sprawia, że Opava otrzepała się już ze śniegu, jest słoneczna i okolona siecią pustych suchych dróg. Płaska jak naleśnik jest moim przydomowym Wiedniem: nieduża, okolona wzgórzami (prawie górami), licząca 60 tysięcy mieszkańców, zaskakuje swoją wielkomiejskością. Potwornie zniszczona w czasie drugiej wojny światowej, teraz błyszczy: jest pełna pałacowych budynków, z których każdy wygląda przynajmniej jak mała opera postawiona w małym parku. Mieszkańcy lubią to miasto. Przyjezdni też. Opawski McDonald’s macha już ogonem na mój widok, a trolejbusy usiłują nie straszyć iskrami. Mogłabym tam mieszkać, bo mają tam wszystko czego potrzebuję: jezioro z plażą, dwie czyste rzeki, parki do biegania, równiuteńkie asfalty na setkach puściuteńkich dróg i dwa kroki do krainy nabijania przewyższeń.

No więc w niedzielę było po płaskim. 775 m przewyższenia na 66 kilometrach.

 

Przyjechaliśmy do Opavy autem. Nie lubię tego robić. Rower jest fajny, bo jeśli odpowiednio to wykonasz, właściwie już od progu można mieć wszystko w d. Jeśli do rowerowania trzeba użyć samochodu, przyzwoitość podpowiada, że wypada westchnąć przynajmniej nad cenami paliwa i brudną szybą. Wykorzystaliśmy jednak auto, by przedostać się przez pięćdziesiąt kilometrów brudnych dziurawych dróg oblanych brudną wodą z brudnego śniegu i zaparkować sobie na suchym parkingu pod opawskim makiem. Mak cieszył się już jak szalony, bo myślał, że wstąpimy na kawę, ale powiedzieliśmy: cicho, zostań, państwo jadą teraz na rowerek i wrócą za trzy godzinki. Tak naprawdę, mimo że mam teraz czarodziejskie gacie na szelkach, które mają konstrukcję śpioszków z bajek Disneya i nie wymagają negliżu do stanika w krzakach, nie lubię za często robić siku na mrozie. Przy dwóch stopniach też nie lubię. Dlatego kawa przed jazdą to niedobry pomysł. Gacie jednak są genialne. Wcześniej, by osiągnąć obecną szybkość obsługi leśnej toalety, musiałabym założyć szelki na kurtkę. Potrafię przełknąć pewien poziom obciachu, gdy jest taka konieczność, ale szelek na kurtce bym nie zniosła. Znacie kawał o tym, jak odróżnić mieszkańca waszej miejscowości od mieszkańca miejscowości, której nie lubicie, jeśli obaj mają na sobie płaszcze? Ten z miejscowości, której nie lubicie, ma płaszcz włożony do spodni. No właśnie… Moje gacie, w których jeżdżę całą jesień i zimę mają dwa dodatkowe zamki, które w sekundę pozwalają pozbyć się szelek. I gdyby nie to, że lubię sobie oglądać listki i gałązki, mogłabym zostać najszybciej sikającą kobietą na południu Polski.

 

Pojechaliśmy na południowy zachód. Nie na północny zachód na Krnov, nie na zachód na Bruntal. Mogliśmy od maka puścić się zjazdem prosto na południe, wpadając zaraz w pagóry i tam pocić się na podjazdach i zamarzać na zjazdach, ale to by było głupie. Trzeci zjazd na kluczowym rondzie poprowadził nas drogą, którą jeszcze nigdy nie jechałam i którą potrzebowałam niechybnie sprawdzić.

Jeśli w okolicy drogi, którą jadę, latają kruki, od razu wpisuję ją na listę moich ulubionych. Bezwarunkowo. Kruki są prawdopodobnie sprytniejsze od mojego psa, a to czyni je bestiami. Podejrzewam, że spokojnie umiałyby obsługiwać ajfona. Spotkaliśmy dwie pary, chyba że to ta jedna robiła nas w konia.

Zaraz za Opavą, a właściwie wokół Opavy i z dużą dozą prawdopodobieństwa również i pod nią walają się bunkry. Wszędzie. Porozrzucane po polach, pochowane w zagajnikach, trudno się o nie potknąć, bo są spore. To pozostałości czechosłowackich umocnień budowanych w latach trzydziestych dwudziestego wieku do obrony przed faszystowskimi Niemcami. Paradoksalnie system tych fortyfikacji, będąc jednym z największych w Europie, nigdy nie został przez Czechów użyty. Podejrzewamy, że były budowane od razu jako obiekty muzealne – Czesi to chytry naród.

Bunkry jednak mnie nie ruszają. Rusza mnie przestrzeń, jaka otwiera się za miastem i jakość asfaltów w powiecie opawskim. Na południowy zachód od Opavy rzeczywiście jest relatywnie płasko. Płasko dla Morawiaków, jeśli jesteś z Mazowsza, szykuj się na masakrę.

Znam kilku Czechów z tych okolic, ale oni nie reprezentują dobrze społeczeństwa. Moi Czesi w lutowy weekend wbiegają na Łysą Horę w Beskidzie, albo zasuwają 120 km po górach na rowerze, albo kąpią się w przeręblu. Pojęcia nie mam, co robi w niedzielę statystyczny Czech, ale prawie na pewno nie jeździ samochodem po okolicznych wsiach. Statystyczny Czech zapytany o drogę do sąsiedniej wsi, uda, że w życiu nie słyszał takiej nazwy. Stąd też czeskie wiejskie drogi w niedzielne południe są puste! Wierzcie mi, to raj!

 

Po trzech kilometrach przestaję się trząść. Jadę i daję się rozpraszać myszołowom siedzącym na polach. Celem naszej wycieczki jest zalew Slezska Harta, od którego bierze nazwę coroczny maraton w Górnym Beneszowie (Horní Benešov). Maraton kiepsko wspominam, bo zginął na nim człowiek. Pamiętam minutę ciszy podczas dekoracji zwycięzców i swoją nietęgą minę. Maraton był łatwy, szutrowy, szybki i śmiertelny. Fatalny zestaw przymiotników. Trudno taką przykrość zrekompensować tysiącem koron i flaszką morawskiego wina.

Zbliżamy się do zalewu, jeszcze nie poznaję terenów, ale powietrze robi się inne. Wokół żywej duszy, na wzgórzach sarny. Jest bardzo słonecznie, ale mgliście. Oboje mamy skojarzenia z horrorem: trawy są białe a drzewa podpiekane od południa słonecznym palnikiem zrzucają właśnie grube szronowe skorupki. Dźwięk tych spadających sopelków jest cichy ale przenikliwy, lodowy, trochę szklany. Grają tak wszystkie zagajniki. Przechodzą mnie ciarki, bo wyobrażam sobie, że wsadzili nas do pudełka ze szklaną pokrywą i już nikt nas stąd nie wyciągnie, a kto wie, co zębiasto-pazurzastego czai się tu jeszcze. Bo spokojnie mogłoby się czaić.

 

Zapora na Slezskiej Harcie będzie grała w ósmej części Wojen Gwiezdnych. Na pewno.

Zjazd z zapory będzie oesem w kolejnym Need for Speed. Na bank.

Ścieżka wzdłuż Moravicy może zostać naszą tajemnicą.

 

Nie mamy za wiele czasu, bo strasznie długo jedliśmy śniadanie, więc powrotna droga jest kompromisem. Droga 46 jest trochę bardziej ruchliwa i mija nas może nawet dwadzieścia samochodów. Po południu robi się chłodniej, zrywa się wiatr, a droga, niby równoległa do porannej, jest już zupełnie inna – to niekończące się fale zjazdów i podjazdów. I jedne i drugie w tych warunkach nie są przyjemne.

66 kilometrów brzmi śmiesznie. Jeszcze chwilę przed Opavą kombinuję, gdzie by tu nabić jeszcze “pár kilaků”, ale nie ma gdzie skręcić. Gdybym była sama, dałabym się ponieść swemu brakowi odpowiedzialności i pewnie dobiłabym do setki. To znaczy, setka dobiłaby mnie. 66 kilometrów, kiedy powietrze wciąż jest zimne, to dobry dystans.
Tak, dobry.
Przyzwoity.
Może być…
Właściwie mam dość!

Najważniejsze na świecie są opony!
Tydzień wcześniej podobny dystans i przewyższenie zrobiłam na przełajówce na przełajowych oponach z bieżnikiem. Zdecydowałam, że przemilczę tamtą wycieczkę. Za dużo przeklinania…

 

 

 

Na południe od Opavy mają miejsce cuda… a z zalewu Slezska harta wypływa Moravica – moja lubiona rzeka. O niej często śnię na jawie… Tak jak TUTAJ.

 

 

Trochę o Linii Umocnień Czechosłowackich.

 

Privacy Preference Center