Z góry wiem, który fragment lubicie najbardziej. Ten kręcony ajfonem w sloł mołszyn. To jasne. Jest najlepszy. I jeszcze ostatnią scenę gleby, która nie była nawet glebą z prawdziwego zdarzenia, bo skoro trzymając w jednej łapie gopro, zdołałam podeprzeć się druga łapą, wciąż trzymając gopro w pierwszej, to sorry, ale to był po prostu no hand suicider a nie żadna gleba. Ewolucja. Trick. Po którym w moim przypadku tylko ciemność i napisy końcowe.

To miał być film w stylu Wesa Andersona. Oczywiście. Ze spektakularną scenografią. Koniecznie dużo symetrii, czerwonych pluszowych kotar, map przypiętych pinezkami do ścian, wąsów i lakierowanej skóry na obcasach kościółkowych butków. Dajcie znać, jeśli zaobserwujecie gdzieś symetrię. Lub resztę.

Brakowało mi operatora. Operator potrafi wszystko zmienić. Jeśli chodzi o ostrość. Brak operatora – brak ostrości, operator – nadzieja i szansa. Operator to wstęp do dobrej zmiany w domorosłej kinematografii. Cały film nie może być przecież jednym długim selfie. Zwłaszcza, gdy chce się pięknych obrazów i małej głębi ostrości. To miał być Wes Anderson i kamera Sławomira Idziaka. Przy użyciu ostrostrzelnych gopro i ajfona (noż idealne!) oraz leniwego kanona. (Jeśli zaplączesz choinkowy łańcuch o kierownicę i uchwyt szafki, ustawisz ostrość na łańcuch, a potem staniesz w miejscu łańcucha, jest szansa, że coś będzie ostre. Fajnie, jeśli jest to nos, ale sweter też może być.)

Oczywiście wolę kręcić kanonem, tylko że on się do niczego nie nadaje. Łon dwa kilo waży, Panie! Łon statywu potrzebuje i łostrości nie łapie. Co innego gopro: słońce, surfing, palmy i niebo ociekające granatem, wszystko ostre jak żyleta i soczyste jak ananas. A potem bierzesz gopro w las: świetlisty, przypruszony śniegiem, tu choinka, tam rudy buczek, prawie biała droga, słońce bezpiecznie za chmurami, twój jaskrawy rower na tle szklistego lodu i niezmierzona wyobraźnia twórcy. Która umie ponieść, oj umie…

Wracam do domu, mokre skarpetki do wanny – trzeba je wykręcić, rower na jakąś szmatę, koc na grzbiet, gopro do komputera i oglądać filmy. A tam owsianka, do której wpadła zakrętka od mleka: bura śniegowo-błotna kasza i pomarańczowe gacie, na które patrzy kamera. Szeroki kąt, to jednak nie 360 stopni. To trochę mniej. Jak nie ustawisz kamery na horyzont, zapomnij, że będzie na filmie. Jak nie jesteś na białej plaży, nie filmujesz ze słońcem i jedziesz po wertepach, obraz może trochę drgać i niekoniecznie uda ci się zarejestrować palmy i wesołe słoneczne bliki na pośladkach kalifornijskich wrotkarek. Pierwsze dwa dni wyglądały na mojej kamerze jak produkcja smoothie ze śniegu, błota, pomarańczowych i czarnych gaci oraz fragmentów drgającej kierownicy. Ohyda! Nakręciło się, trza wypić. Była też rewelacyjna scena, okraszona subtelną grą aktorską, jak kucając pod drzewem, jem kanapkę. Kamera zarejestrowała cierpienie odmalowujące się na czerwonej twarzy aktorki i nieludzki wysiłek przeżuwania chleba zamarzniętą szczęką. Oskar dla tej pani!

Kolejne dni zdjęć były lepsze: wiedziałam już czym jest horyzont, kanon spisywał się świetnie z choinkowym łańcuchem, ajfon jak zwykle był gotowy na każde wyzwanie. Młody nakręcił kilka scen na zewnątrz – to te ładne.
W ciągu ośmiu dni powstało tyle materiału, że mogłabym świadczyć usługi wszystkim finiszerom Festive 500, którzy mieliby ochotę na wzięcie udziału w konkursie Rapha na najlepszy film. I właśnie wtedy, kiedy obudziłam się po nieplanowanej drzemce i kawa nie zaczęła jeszcze działać, wyrzuciłam wszystkie pliki w kosmos. Po prostu, wzięłam i skasowałam. Bezpowrotnie. Przepadł film z pleceniem papierowej gwiazdki, przepadł film z piciem kawy przy oknie, gdy za oknem zamieć, przepadł film z jazdą po lodzie, ze świtem w świątecznym deszczowym mieście… Jasne, że się wściekłam. Właśnie zaczęłam chodzić do pracy i nie było szansy na powtórzenie jakiegokolwiek ujęcia. Jakieś ochłapy udało się odzyskać z kart pamięci, ale podwójny format to podwójny format.

Potem był montaż filmu po nocach. A potem wszystko od nowa, bo jak robię skarpetkę na drutach i właśnie kończę przedostatni rząd, gdy dociera do mnie, że można było inaczej i wtedy będzie ładniej, to pruję i sztrykuję od początku. Więc sztrykuję film od początku. “Rób cięcia co 3,75 sekundy” mówi Młody. Młody każe, mama musi! A potem jest ostatni wieczór na oddanie prac do konkursu, Młody ma czas i czekają nas ostatnie szlify. I widzę jego wzrok i wzrok to karcący jest! I pokazuje mi on cyferki w tym, co skleciłam: 1440×1080.

I wtedy powiedziałam coś, czego nie powinna mówić matka przy dziecku, gdy uczy go porządnej roboty: “Aaaa! Olać to!”

I olaliśmy. Wszyscy mamy przecież sentyment do filmów z czarnymi marginesami i postaci z nadwagą!