Kiedyś byłam kolarzem, który się nie zatrzymuje. Był rok 2005. Nie pamiętam, ale być może pijałam wtedy jeszcze kawę rozpuszczalną. Treningi były krótkie, intensywne i nieregularne. Młody ryczał, a ja nie miałam jeszcze żadnych nałogów.
Ścigałam się i trenowałam na za dużym Bulls’ie. Nikt mnie nie znał. Ja nikogo nie znałam. Nie miałam pojęcia, jak kultowa jest Coca-Cola! Ale mimo wszystko było dość świeżo.
Potem przyszły czasy Coli. Młody już tak nie ryczał, zdarzały nam się treningi-wycieczki wymagające tankowania. Nie pamiętam, ile razy Cola uratowała mi życie, ale nigdy jej tego nie zapomnę. Wiem, że można na nią liczyć i wydam nią ostatnie pieniądze. Choćby €18 gdzieś pod Grossglocknerem…
Ale ja nie o tym…
Ja o kawie!
Musisz pić kawę, jeśli chcesz być szosowcem. Oczywiście możesz, jeśli jesteś góralem. (Pomijam przełajowców. Przełajowcy piją rum i jedzą baranie serca, koniecznie jeszcze ciepłe. Oni nie potrzebują kawy! Chyba, że chwilę wcześniej jeździli na rolce. Wtedy mogą.)
Picie kawy stało się kultowe. Pije Michał, pije Mark, piją i ci, co mistrzami świata nie są. Kawę pije się nad Gardą, i w Yorkshire, i w Paryżu, i w Opavie i na… Statoilu w PL.
Na właśnie. Gdzie napić się kawy? I czy to w ogóle ma sens?
Owszem, ma!
Rok 2014. Dwa dni przed rozpoczęciem le Tour de France. Yorkshire, Anglia. Zapuszczamy się w dzicz Yorkshire Dales, wąską droga, ocieramy się prawie o omszałe murki, gdy wyprzedzają nas blade łydki w skarpetkach Morvelo. Dużo, potwornie dużo bladych łydek. Niektóre wyprzedzamy my. Zjeżdżamy do małych wiosek. Zawsze tak samo: zakręt w prawo, kamienny mostek, owce pomalowane na żółto na przeciwległym wzgórzu, zakręt w lewo, koniec wioski. Objeżdżamy trasę pierwszego etapu Tour’u. Chce mi się kawy.
Mamy przed sobą jeszcze ze 140 kilometrów ale, na miłość boską, stańmy na kawę bo nie dojadę!! Stajemy. Chwilę później widzę przez kawiarnianą szybę jak moknie ulica, jak deszcz kapie na siodełka moich kompanów, jak leje się na tarcze mojej pożyczonej przełajówki. Espresso w małej filiżance, ciastko na talerzyku, potajemnie wciągnięty żel, uśmiechnięte twarze moich współtowarzyszy i rowery, dziesiątki rowerów zaparkowanych wzdłuż ulicy… Wszyscy przyjechali na kawę.
Kiedy zostaje nam 90 km do domu, znów zaczyna padać i nikt już nie wierzy, że przestanie. Ktoś wspomina coś o żonie i samochodzie. Większość bladych łydek zdobi gęsia skórka. Cierpią nawet ci w skarpetkach Morvelo.
Stajemy pod rzeźnikiem. Uhm, pod rzeźnikiem!
W życiu nie zjadłam takiej ilości mięsa do kawy! Kawa była wstrętna, ale ciepła! W styropianie. Steak and kidney pie, zgodnie z nazwą, miał podrobowy smak, ale był sycący. I ciepły!!!
W życiu nie widziałam takiej ilości gęsiej skórki i takiej ilości uśmiechu naraz.
Jeśli kolarstwo ma sens, kawa też chyba ma…
Czy wiecie, że u nas można napić się kawy w Żabce i w kiosku RUCH’u?
Lubię to!