Przez Grzegorza boję się wyjść z domu. Nie umiem uwierzyć, że ktoś nazwał wichurę Grzegorzem. Przecież to jest tak niedorzeczne, jak samoczyszczące szambo Julia. Orkan Ivan brzmi naprawdę spoko! Czy im się już pokończyły groźne imiona? Czy to celowa robota propagandowa? “I ty możesz zostać orkanem” (pod warunkiem, że wstąpisz do partii.)
Generalnie się skończyło: ciemno o siódmej rano i ciemno o siedemnastej.
Październik jest miesiącem magii. Wymyśliłam to przed chwilą, ale tak jest. Widziałam wiele magii w październiku. Fatalne prognozy pogody, które się nie sprawdzają, nierealnie różowe wschody słońca, poranki cieplejsze niż w lipcu, perlista rosa na mojej żółciutkiej kurtce, która gdy wyschnie, zmienia się w czarne zacieki. No i Jeseniki. A w Jesenikach był pies na patyku!
Zerkam teraz na Stravę, bo oczywiście nie jestem pewna, co robiłam w październiku… Chyba jeździłam do pracy. Zaprzepaszczony ten październik wyszedł: 38 godzin. Jak w lutym!
Pies na patyku
Pies pojawił się na poboczu. Pusta droga, liście na szosie, pasy cienia i światła, my jedziemy powoli, bo jeszcze jest chłodno, a na poboczu pojawiają się oni: pan i piesek. Idą sobie spokojnie, z dala od jakiejkolwiek osady czy domu: pan ubrany jak do gospody: marynarka i kaszkiet, prowadzi pieska na smyczy. Pewnie wstąpią do baru, zajmą dwa sąsiednie krzesła, kupią jedno piwo i wypiją je na spółkę. “Pajda,” myślę sobie, “Jamnik z Arabelli, co odkopał dzwonek Rumburaka.” Jamnik jest trochę inny, bardziej rozczochrany. Pan Majer też jakiś niepodobny. “Dobrý den.” mijamy ich i wtedy uświadamiam sobie, że pies nie jest na smyczy. Jest na patyku! Przecież prowadzenie psa na patyku jest oczywiste! Dlaczego mnie to śmieszy? Nie mamy tego na zdjęciu, nie zdążyliśmy…
Tego dnia, ominąwszy Pradziada, zrobiliśmy 3333 metry przewyższenia. Ominięcie Pradziada było nowością. Tego się zwykle nie robi. Pradziad jest jak uchylone drzwi w długim korytarzu – nie sposób nie zerknąć, co jest za nimi. Zwykle pedałuje się pół dnia, by dotrzeć w Jeseniki, kiedy już ci się cholernie nie chce, zaczyna się Pradziad. Jedziesz przez ten irytujący las, gdzie zakręty wyglądają tak samo i zostaje ci tylko patrzenie na licznik (pod warunkiem, że sprawdziło się dystans na początku podjazdu). Na Owczarni, tam gdzie kończy się las, droga trochę się wypłaszcza, dalej pedałujesz, na szczycie wieje jak cholera i trzeba czym prędzej spadać. O! widać Tatry, fajnie. Na dole jesteś gradową kulką (bo prędkość i temperatura) i znów pół dnia do domu, z tym że wiatr zmienił kierunek i wieje ci w twarz. To jest właśnie Pradziad. Pradziad jest fajny. Od czasu do czasu.
Właściwie z Pradziadem jestem kwita! Kiedyś chciał mnie załatwić. Ścinał mi nogi co pięćdziesiąt metrów, zatrzymywałam się, wypinałam, opierałam głowę o kierownicę i wyłam, potem znów wpinałam się w pedały i jechałam dalej. Ze mną Dziad nie wygra. Nie wygra, powiedziałam. Słyszałeś, Dziadu?
Tym razem nikt nikomu nie pokazywał środkowego palca… Przejechaliśmy obok, “Uszanowanie Panu,” rzekliśmy, unieśliśmy dłonie do daszków naszych kolarskich czapeczek i zjechaliśmy ku Małej Morawce. Za Małą Morawką mój mózg się wyłączył: coś zaiskrzyło i przestał działać. Nie chcę już bywać w miejscach, w których nie chcę być! Nie chcę też tracić energii na ludzi, których nie lubię. Żółte klonowe liście na tle błękitu są jeszcze żółciejsze…
Wróciliśmy do samochodu po ciemku. Mój mózg złapał równowagę w Albercie przy rondzie w Vrbnie pod Pradziadem. Udało mi się zapłacić za wino.
.
A potem przytargało z Karaibów CIEPŁO.
05:40 rano.
Wstaję i ładuję kawiarkę. Łazienka uderza mnie światłem, nie patrzę w lustro, bo to zupełnie nie ma sensu, nie maluję się ostatnio i nie budzę z sypiącym, niezmytym dzień wcześniej makijażem. Jakie to kojące! Moje koło terkocze na cichej klatce schodowej, chciałabym być cichsza, ale to niemożliwe. Po kolei budzę światła na półpiętrach swą niezgrabną, garbatą postacią. Kroczę, trzymając się ściany. Zapalam lampki i wbijam się w falę opli i mazd powracającej do domu nocnej zmiany. Pojemnik z obiadem wbija mi się w plecy i za miasteczkiem wpadam na zjazd: nie widzę dziur, jadę środkiem i na samym dole czuję kropelki rosy na mojej twarzy. Chwilę potem jest mi już ciepło. Gdzieś w okolicach siódmej zaczyna świtać. Spieszę się, bo mam tylko dziesięć minut zapasu, ale CIEPŁO przytargało z Karaibów pocztówkowe wschody słońca i zatrzymuję się co parę kilometrów, żeby wydobyć telefon spod plecaka z obiadem i biurową sukienką. Po wschodzie słońca robi się strasznie zimno i zaczynam tracić czucie w palcach. Jeżdżę wolniej niż latem. Chyba przez ciuchy. Znów się zatrzymuję – czekam aż słońce pojawi się między dwoma dębami w polach. Dlaczego ono tak wolno wschodzi? W Gliwicach słońce jest już wysoko, ale na łąkach laserowe promienie rozstrzeliwują zamglone drzewa. Jestem spóźniona! Na miłość boską, niech już przestanie być tak ładnie!
W drodze powrotnej najpierw jest ładnie, a potem są czarne dziury w czarnym asfalcie, szelesty w lesie i ostatnie pół godziny do Biedronki. Lubię nie łapać wtedy dziur w szytkach!
…
Naprawiłam szytkę. Po tygodniu.
PS. Były też przełaje.
W Hucisku pojechałam cx życia. Kibicowała mi nawet Warszawa i Białystok, a to wcale nie takie oczywiste. Byłam trzecia w elicie. A nie, przepraszam, jestem przecież mastersem. Kobiety master ścigają się dla siebie i są poza konkurencją. Mają nawet swój skrót w wynikach. PK. Wydawanie licencji Kobiety Masters w PL jest jak oferowanie darmowych rozmów do nieistniejącej sieci. Ja już nie chcę. Oddam się celebracji tego rozwodu na Mistrzostwach Europy w Taborze. Nie zafarbuję nawet siwych włosów.
W Jeseniki pojadę zawsze, gdy tylko stać mnie na paliwo. Jeśli mnie nie stać, były już próby jeżdżenia tam rowerem… TUTAJ opis kultowej rundy.