Odległa planeta

Alpy jak ułożone na tacach w samoobsługowym barze kawałki postrzępionej wołowiny zalane szklanką kokosowego mleka, przesuwają się pod lecącym nisko samolotem.

Drży mi broda i nie potrafię tego opanować. Chyba nigdy w życiu nie widziałam niczego piękniejszego. Na horyzoncie masywny Mont Blanc, bliżej charakterystyczny kieł Matterhorn. Oba filigranowe w tym bezkresnym bezmiarze skalistości, strzelistości i postrzępienia. Żadna zieloność, której mieszkaniec Ziemi mógłby oczekiwać, tu przykryta chmurną kołderką, nie mąci definicji tego miejsca. Skalista planeta. Krzemowy twór. Silikonowy potwór. Jakimś cudem jesteśmy w stanie tu mieszkać, choć to miejsce nie dla nas.

 

 

Roc d'Azur

 

 

Góry są brązowe. Czekoladowe. Porozszczepiane łańcuchy świadczą o mocy kataklizmu, który je zrodził, tworzą struktury, których nie podejrzewa obserwator stojący na grani jednego z setek wypiętrzeń. Nie widzę porowatości skał, ani małych kwiatków bujanych przez wiatr, nie czuję chłodu, ani wilgoci w rozpadlinach, widzę za to część wrogiej, niedostępnej planety, coś absolutnie pierwotnego, coś co zdaje się przed chwilą zastygło z piekielnej lawy. Resztki brudnego śniegu i zaskakująco gładki jęzor lodowca burzą tą nieziemską jednobarwną surowość. Nie potrafię uwierzyć, że to ta sama planeta, na której dzień wcześniej widziałam kunę czmychającą przed moim samochodem pomiędzy jasno oświetlone domy.

Nie potrafię zrobić zdjęcia: od okna dzieli mnie wesoły dziewczynko-chłopiec na kolanach swojej mamy. Jego mama gra w kolorową strzelankę na telefonie. Może była już wcześniej na tej planecie…

 

 

 

 

Nice is nice

Kierowca naszego podniebnego autobusu w końcu otworzył drzwi i możemy wygramolić się na zewnątrz. Nie pachnie niczym szczególnym. Rząd idiotycznych identycznych palm budzi nasze podejrzenia. Jesteśmy zdegustowani, bo to bezczelne kopie warszawskiej dumnej palmy z Alei Jerozolimskich. Rząd uzbrojonych po zęby żołnierzy strzegących lotniska pobudza nasze ślinianki, wszyscy równo przełykamy ślinę – jest nieswojo. 

Mija nas matowy Lamborghini Aventador ze swoimi gwiazdeczkowymi tylnymi światłami. Tandeta.

Na plaży jakaś większa fala zalewa mi adidasy. Oby nie zrobiły się solne wykwity.

 

Myśl dnia: bolą mnie nogi od niejazdy na rowerze.

 

 

Roc d'Azur

Roc d'Azur

 

 

Ratuj, Pikachu

Oliwer łapie kolejne rzadkie pokemony. 

 

U wejścia do centrum handlowego, gdzie w końcu planujemy coś zjeść (jest po czternastej, do osiemnastej nie mamy co liczyć na posiłek w restauracji. To Francja) witają nas ochroniarze, którzy skrzętnie oglądają zwartość naszych toreb. 

 

Francja elegancja. Brudne żółte ściany w piekarni, gazeta włożona pomiędzy dwa bambusowe patyki spięte gumkami, kolacja z jednorazowych naczyń. Wrzeszczący kloszardzi niewiadomego pochodzenia i reagująca bezzwłocznie la Police Municipale. Kawa na szczęście jest wciąż dobra, gdyż kawa za 4 euro winna być dobra!

 

Nie lubię wstawać o trzeciej nad ranem i pierwszego dnia mocno to odczuwam. Wiele ryzykuję: gdybym wpadła twarzą do talerza, brutalnie okaleczona, na zawsze oszpecona, mogłabym stracić popularność na Instagramie. Kilogram małży stałby się przyczyną upadku blogera. 

 

 

Roc d'Azur. Pikachu

 

Roc’n’Roll, baby

Na festivalu Roc D’Azur pojawiamy się dopiero trzeciego dnia pod wieczór, by obejrzeć ofertę B’twin na rok 2017. W jednej ręce Canon, w drugiej belgijskie piwo, w trzeciej komórka, pod pachą kask. Krótka kawa w namiocie SRAM’a i rozmowa o tym, co można robić w Schweinfurcie. Przez lata odwiedzin tam nie miałam wątpliwości: jeździć na starym rowerze po polach, jeść kradzioną młodą kukurydzę, uciekać przed bauerami, a potem do drugiej w nocy przegrywać w szachy. Ludzie ze SRAM’a nie mieli o tym pojęcia! 

 

Uwielbiam jeździć na rowerze między ludźmi. Oczywiście muszą to być ludzie świadomi, że to nic niebezpiecznego. Nie znoszę tego robić na chodniku, w obecności policji. Na Roc D’Azur to czysta przyjemność: jest wieczór, ciągle ciepły, światło jest miliardem rozbłysków w drobinach kurzu wzbudzanego stopami i oponami tabunów odwiedzających. Mijamy ubrudzonych zawodników o błędnym wzroku i spieczonych ustach, mijamy dzieci i dorosłych.

 

 

Roc d'Azur

 

Jadę na ciężkim aluminiowym Rockriderze B’Twina. Po dwóch dniach mam już do niego nieco zaufania. Ma strasznie sztywny tył i potrafi zaskoczyć kręgosłup na niewinnej muldzie, poza tym działa – teren wokół Fréjus nie jest łatwy: sucho, kamienie, czasem stromo. Żadnej gleby, irytacja umiarkowana (drzemy jakiś kilometr przez agresywne krzaki, pocięta spocona skóra szczypie, walczę z drapiącymi gałęziami, które nie chcą nas przepuszczać, walczę z nachyleniem i wagą roweru i cieszę się czasem, że nie jest mój, bo zbiera na tym kilometrze niemiłosierne baty), z początku wydaje mi się nerwowy (27,5 cala), potem zupełnie o tym zapominam. To nie jest mój rower marzeń, bo mój stoi w pokoju ponad 1000 km od Nicei, ale Rockrider to rower w cenie mojego napędu. To daje do myślenia. 

 

Roc d'Azur

 

Let the sunshine in

Oliwer złapał dwa Pikachu. Drugiego złapał w czasie obiadu, przy stoliku, w jednej z uliczek Saint Tropez. To poważna sprawa! Wszyscy to czujemy. Wiemy, jaki „combat power” ma Pikachu. Mortal!! 

Wybieramy lody, ale nadal jesteśmy wstrząśnięci polowaniem na pokemona. Lody są w miseczkach z wypolerowanych łupin kokosa. Jakiś obłęd. Nikt nie śmie tego nawet komentować. 

 

W drodze powrotnej pływamy chwilę w morzu w kolarskich gaciach. Mam gęsią skórkę, gdy próbuję wyschnąć siedząc na skale. Nad nami samoloty wykonują swoje akrobacje i mam podejrzenia, że biorą udział w produkcji wiatru, który mnie chłodzi. 

Wieczorami nie ma cykad. Sosny milczą. Może cykady mają świadomość, że to już październik. 

W ciągu dnia góry też są już milczące, zarośla nie grają tak, jak robią to latem. Jeden nieśmiały świerszcz trzeszczy tylko pod latarnią obok placu do gry w boule.

 

 

festiwal Roc d'Azur

 

 

Co ja tutaj robię?

„Nie wracaj! Tu tak leje, że powoli ludziom zaczynają wyrastać skrzela.” pisze Wojtek Sienkiewicz z Szosowaszosa.

Czuję się, jakby ktoś próbował mnie przekupić. Nie wiem dokładnie kto, ani nie wiem, czego może chcieć w zamian, ale czuję, że to nieuczciwe wobec milionów uczciwych ludzi, którzy cierpią słotę i niepogodę w ojczyźnie. 

Dwa dni kąpiemy się w absurdalnym słońcu. Fragmenty wzgórz za Fréjus przypominają czasem australijską dzicz: srebrne wierzbopodobne eukaliptusy pozbawione kory przypominają mi o mojej porażce w Colinie McRae Rally, kiedy utknęłam samochodem miedzy dwoma takimi. Dęby korkowe i wrzosy rosną wszędzie tam, gdzie akurat nie ma eukaliptusów. Wspinamy się naszą pięcoosobową drużyną wysuszonymi jak pieprz ścieżkami odczytując wysokości nad poziomem morza wyryte na drewnianych tabliczkach: 165 m n.p.m., 220… W dole połyskuje jak rybia łuska ono – Morze Śródziemne – kolebka zachodniej cywilizacji. Czy ktoś w Europie jeszcze wierzy, że nie można być szczęśliwym mając w sobie lęk i złość i urazę? Czy ktoś jeszcze tu wie, że nie można być szczęśliwym ciągle się spiesząc? 

 

 

 

I want to ride my bicycle

Mokre, nasiąknięte słoną wodą kolarskie gacie zaczynają obcierać mi pachwiny. Mogę mieć nietęgą minę. Napędzanie ciężkiego roweru przez 70 km w upalny dzień potrafi być odczuwalne. Po drugiej stronie ronda widzę kogoś na jaskrawopomarańczowym Specu, kogoś w tęczowej koszulce, o twarzy Anniki Langvad. Na Roc D’Azur są wszyscy: ci noszący tęczowe koszulki, ci na Specach, Trekach i rowerach z Decathlonu. Nurzają się w miliardach rozbłyskujących drobinek kurzu, jedząc winogrona i pijąc kawę za 4 euro. Wszyscy w jednym miejscu, skumulowani, zagęszczeni, zachłyśnięci kolarstwem. I ja, trzydniowy uciekinier, uchodźca, deszczowy emigrant, który marzy, by w końcu przestać się spieszyć.

 

Dwa lata później znów byłam na Roc d’Azur. Jakże innym. Pisałam o tym dla Magazynu Bike. Alpy prowansalskie. Taniec po parapetach i dachówkach. 

A o październiku w PL i CZ pisałam TU.