Lubię orkiestry dęte. Lubię kubańską trąbkę spóźniającą rytm, odchodzącą od melodii, by później do niej wrócić poprzez zaskakujący akord. Nie lubię saksofonu. Saksofon jest dla perfekcyjnych pań domu, które lubią mieć wszystko “porobione”. Saksofon jest dla grzecznych, którzy chcieliby być niegrzeczni. A ja? Ja chciałabym być bardzo grzeczna, ale mi nie wychodzi. Saksofon nie jest dla mnie. Dla mnie są górnicze orkiestry dęte z małych śląskich miejscowości. Takie, które grają na pogrzebach i rocznicach parafii. Bez znaczących nagród, bez uznania mas, z twarzami wśród czerwonych kogucich piór, z których wiatr wywiewa nuty i pierwsze wiosenne muchy. A muchy wiosną są świetne! Ledwo kwiecień, a one już wariują w powietrzu jak psy w pierwszym śniegu.

Na Górnym Śląsku orkiestry dęte są częścią krajobrazu. Jak kopalnie, jak czerwona cegła, jak smog i pył węglowy w zagłębieniach przy krawężnikach, ale rzadszą. Taką częścią, o której wiesz, że istnieje, ale trzeba trafić. Jak przylaszczki w znanym lesie: trzeba tam wpaść w odpowiednim tygodniu wiosny, inaczej zastaje się tylko ciemne niepozorne listki, które nigdy nie chcą się przyznać, czy to już, czy jeszcze trzeba poczekać.

Lubię znaleźć się w takim śląskim miasteczku, gdy gra gdzieś orkiestra. Najpierw wydaje ci się, że słyszysz gdzieś trąbki. Za chwilę znowu. Zatrzymujesz rower i nasłuchujesz jak pies, z podniesioną przednią łapką, zastygły w swym psim zachwycie dla kosa na szczycie drzewa. Tak! Grają. Jeszcze nie wiesz gdzie, ale grają. Słychać “Wśród nocnej ciszy” dobiegające z wnętrza osiedla. Wtedy wsiadasz na rower i pędzisz za tymi dźwiękami. Muzyka raz niknie, raz przybliża się, w zależności od tego, jak dźwięki niosą się poszczególnymi ulicami. Boisz się, że przestaną, że już nigdy ich nie odszukasz – przecież dzielnica jest duża! I w końcu wpadasz na nich: siedmiu panów różnej postury, szerokie kolorowe kurtki zarzucone na czarne mundury, na dłoniach rękawiczki z poobcinanymi palcami, „dymiące” na czerwono pióropusze nad ich głowami i złoto instrumentów – jak najlepsze belgijskie pralinki poodwijane ze szczerozłotej folii. Właśnie skończyli. Śmieją się i wycierają ustniki. Rozglądasz się za resztą. Gdzie reszta orkiestry? Kto tak grał? Gdzie poszli?
Grało siedmiu facetów i śląska ulica. To najbardziej magiczny element mojego świata, pełnego smogu i ulic przyprószonych pyłem węglowym, na którym można wypieprzyć na rowerze. Magia w wydaniu środkowoeuropejskim.

Oni się nie spieszą. Gadają. Są wróżkami, nie sposób zrozumieć ich języka: przychodzą i odchodzą, kiedy chcą. Nie da się ich poprosić, by zostali i posypali świat swoją muzyką. Ja nie umiem. Nie mam takiej mocy. Zagrają albo nie…

Zagrali jeszcze “Cichą noc”.