Jak wygląda życie blogera? No, normalnie. Wracasz z pracy, robisz siku, nastawiasz pranie i idziesz spać. Potem wstajesz, zaglądasz do lodówki, a tam takie jakby blade światło, mgła, a we mgle dwa otwarte jogurty, melon i pół flaszki wina. Jakim cudem zostało jeszcze pół, nie wiem. Potem pół godziny gadasz przez telefon o kołach do przełajówki i dystansie giga w Kluszkowcach. Z rozpędu. No bo co to za tematy? I kogo to obchodzi…

Potem wieszasz pranie.

Potem siadasz do kompa i piszesz, jak zajebiście było ostatnio na Szyndzielni.

Żadne przepisy nie regulują kwestii ryczenia za kierownicą. W Ustawie o Ruchu Drogowym nie ma słowa o konieczności zatrzymania pojazdu, o obowiązku wożenia zestawu chłonnych chusteczek higienicznych, o procedurze awaryjnego zatrzymania na autostradzie, nic o metodach odzyskiwania pożądanej równowagi. Nic. Przecież wtedy, kurwa, nic nie widać! Ci nawet przeciwmgielne nie pomogą.

Na Szyndzielni było zajebiście.

Nie cierpię podjazdu na Szyndzielnię. Zawsze trafię tam na jakąś martwą lub jeszcze nie martwą żmiję. Zawsze się jej wystraszę i zawsze też wydaje mi się, że na tak łatwym i płaskim podjeździe nie da się zmęczyć. Żmije na Szyndzielni często są brązowe…

Umówiłam się na Szyndzielni z Majką. Majowe dni są cudownie długie. Jechać ten upierdliwy podjazd w popołudniowym słońcu w środku tygodnia ma w sobie coś z hippisowskiego życia: Let the sunshine in… Ach, dejcie pokój, nie mam ochoty na żaden sanszajn! Klekocze mi coś w rowerze.

Nie spotykamy się od razu. Mamy 15 minut przesunięcia: ja podjeżdżam nartostradą, Majka zjeżdża Dębowiec. Zupełnie się nie znamy, zastanawiam się, jak będę za nią nadążać na zjazdach i jaka jest w ogóle. Zjeżdżam Dębowiec i dalej mi się nie podoba: jest dość płaski, łatwo wytracić na nim prędkość, bez prędkości traci się rytm i lekkość, bez rytmu robi się przykry, ja się spinam i jadę jeszcze wolniej, jadąc wolniej, jeszcze bardziej tracę rytm i tak aż do schroniska. Zdeprymowana.

Cyberniok jest inny. Na Cybernioku się płynie. Majka jedzie przede mną, czeka, a ja odzyskuję swój rytm. Sanszajn wpadł do środka mojej zaryczanej duszy.

Gadamy. O rowerach, o włoskim żarciu, o ludziach, których lubimy, o magii osobowości.
Drugi raz Cyberniok? Czemu nie?

Majka jeździ bez tylnego hamulca. A potem rozwala oponę. Mamy pompkę, ale na nic się zdaje – beskidzkie kamienie potrafią podziurawić oponę i załatwić wentyl przy jednym strzale.

Szyndzielnia robi się wieczorna. Zapominam o żmijach i jadę jeszcze raz Dębowiec. To są bardzo ulotne rzeczy: batonik w wieczornym lesie, pozdrowienie samotnego biegacza, łyk z bidonu przed zjazdem, szelest przebiegającej wiewiórki, wyprowadzenie przedniego koła z uślizgu, wejście w bandę z dobrą prędkością, prosta decyzja, że nie chcę się zatrzymać i prosta decyzja, że w końcu chcę.

Czuję się podle. Ale na Szyndzielni było zajebiście!