Nie lubię się tłumaczyć. Ani przed kimś, ani przed sobą. Zwłaszcza przed sobą! Wolę wyciągać wnioski. Coś więcej zrozumieć. Nie chcę mówić: byłam piąta, bo miałam bardzo kiepski tydzień, bo ktoś dzień wcześniej podciął mi skrzydła i odebrał entuzjazm… bo miałam kolkę, a ktoś przede mną nie potrafił jeździć po piasku. To piąte miejsce to jazda na 100% tego, co dało się wyciągnąć z okoliczności. Takich, o których wiem i tych, o których nie wiem. Bo to piąte miejsce, jest wciąż lepsze od szóstego. Może byłabym szósta, gdyby nie opony zalane mlekiem, gdyby nie ciśnienie 40 psi i gładka jazda po tym, co mróz zrobił z błotem z poprzedniego dnia. Może w ogóle nie skończyłabym wyścigu, gdyby nie setki kilometrów przejechanych po Beskidach, Sudetach i Alpach w niesłonecznych i nieszosowych warunkach. To nie znaczy, że zawsze jestem zadowolona. Czasem marszczę nos, bo nie przepadam za piątymi miejscami. Nawet jeśli to piąte miejsce na Mistrzostwach Polski.

Po tym piątym miejscu coś w mojej podświadomości zaczęło szeptać: skończ z tym, kobieto, skończ z tym, skończ z tym, teraz! Byłam na dobrej drodze do wypełnienia woli podświadomości, gdy wtrąciło się przeznaczenie: nie będzie żadnego kończenia, bierz rower! Ta metafizyczna rozgrywka miała miejsce między momentem, gdy ściągnęłam z siebie mokre ciuchy, a chwilą kiedy Andrzej Kaiser wygrał swój wyścig. Wtedy to zgubiłam swój rower. Żeby było śmieszniej, to właściwie go nie zgubiłam. Zapomniałam o nim!

Ściągnęłam mokre cichy w środku styczniowego mroźnego dnia pod sklepem w Koziegłowach, ubrałam suchą bluzę i sweter, strzeliłam smutne selfie, napiłam się herbaty z termosu, założyłam czapkę i szalik, zgarnęłam aparat i poszłam na trasę popatrzeć jak idzie Andrzejowi. Szło mu. Spotkałam Adama, co łapie złodziei, potem Darka, który strzela, gdy stroi się miny, znów Cecylię, co nazwisko nosi szlachetne, później Marzenę, co palce ma skostniałe od esemesów, na koniec obiecałam komuś, że zadzwonię, czy napiszę, czy wyślę coś… Na zupełny koniec usłyszałam, że to koniec. Andrzej wygrał. Zrobiłam też jakieś 156 zdjęć. I prawie straciłam obie dłonie. Było zimno, ale byłam myślami tak daleko, że mogło mi to umknąć. A potem zrobiło mi się gorąco: “Czy ja, do cholery, przypadkiem nie miałam tu roweru?!!”

No więc, to pytanie było trudne. Zaczęłam od ustalenia faktu, że owszem, miałam chyba jakiś wyścig. I było to dziś. Jakiś czas temu. Około około godziny. W okolicach półtorej. I że miałam wtedy rower. Chyba… Właśnie wtedy zaczęło mi się robić ciepło, bo za żadne skarby nie umiałam sobie przypomnieć, żebym go gdzieś kładła. Może tam, gdzie robiłam zdjęcia na piachu? Tam by mi mocno przeszkadzał, gdybym miała go w ręce… Może przy nawrocie za pumptrackiem? Przetarłam kurz na takich dawno nieużywanych przyciskach w głowie, odszukałam przycisk REW i nacisnęłam. Ciężko chodził. Andrzej odjeżdża tyłem od mety, Marzena, Cecylia, Darek, Adam, sprawdzenie klamki, przycisk na pilocie, aparat, zakrętka termosu, herbata….

Wtedy przeznaczenie wklepało w swojego fortunnego googla hasło: trzynastego, tajemnicze zniknięcie roweru, Anka Tkocz vel Zmysłowska i wyskoczyło mu, że dwa razy to nie przejdzie. Nawet po trzdziestu latach. 

Rower stał nietknięty przy samochodzie. Garmin na kierownicy umarł z zimna.

Trasa była trudna. Błoto, które w piątek było grząskim, gęstym klejem, w sobotę stało się plątaniną zamarzniętych głębokich kolein. Mój wyścig trwał 30 minut. Nie pamiętam, o czym myślałam. Ale pamiętam każdy metr trasy. Nie przypominam sobie żadnego błędu, którego można było uniknąć. Byłam piąta na Mistrzostwach Polski. I wciąż mam swój rower.

 

Privacy Preference Center