Teide – miejsce, gdzie mieszka zło

Nie miałam na Teneryfie żadnego orgazmu. Owszem, bywało przyjemnie. Jednak większość czasu zaciskałam zęby jak odrzucona kochanka. Miałam maślane, załzawione oczy, dawałam jej swoją energię i zachwyt, a ona w zamian mówiła, że jestem słaba. Może ta wyspa po prostu taka jest… Wyspa macho. Wplątałam się w trudny związek z miłością bez wzajemności.

 

Czasem czarowna, Teneryfa jest pustynna, szorstka i porowata. Jakby kawałek obcej planety wbity w dno oceanu. Ale to kawałek TEJ planety! Przeżuty, częściowo strawiony i wyrzygany z jej wnętrza, z jej bulgoczącego, obolałego żołądka. Istnienie Teneryfy świadczy o tym, że ta pokryta miastami i betonem krzemowa “kulka” żyje. Ma swoją energię. Zmienia się. Sama od siebie. Nigdy nie odważę się powiedzieć, że oswoiliśmy tę planetę. W najlepszym wypadku jakoś sobie na niej radzimy.

Teneryfa, kolarz jadący szosą w sosnowym lesie
Wspinaczka na grań kaldery Teide

Podjazdy

12 tysięcy metrów w pionie. W ciągu siedmiu dni. Jeden QOM i trochę wirtualnego pucharowego żelastwa. W większości na czymś długości większej niż 20 kilometrów. Pod górę! Na tej wyspie nie ma płaskich tras. Po prostu nie ma.

 

Pierwszego dnia nakładamy sobie łyżeczką na mały spodeczek to, co będziemy jeść przez kolejne. Dobry bigos można jeść przez tydzień!

 

“Jeszcze pięćset metrów,” mówi Michał przesuwając palcem po wyświetlaczu telefonu. Teneryfa przyzwyczaja nas powoli do tego, że w naszych dialogach będziemy operować wartościami przewyższeń a nie dystansami: “Do szczytu jeszcze pięćset metrów w górę.” W głębi duszy zmawiam cichutko zdrowaśki, by to pięćset metrów nie wypadło na pięciu kilometrach.

Teneryfa. El Medano. Plaża. Playa. Mężczyzna zamyślony
Poranki
Teneryfa. El Medano. Plaża. Playa. Poranek. rano
Boże Narodzenie w El Médano ma zapach wodorostów i dotyk ciepłych kamieni pod bosymi stopami
Teneryfa. El Medano. Plaża. Playa. Ludzie na pomoście
La playa de El Médano

Mieszkamy w El Medano. Pięćdziesiąt metrów od plaży, kilka kilometrów od lotniska. Koło siódmej rano pierwszy samolot mówi nam, że za chwilę można pobiec nad ocean gapić się na wschodzące słońce i zbierać czarne kamienie.

 

O Teneryfie opowiadał mi Wojtek. Właściwie to dyszał, sapał i łkał (jeśli to możliwe pisemnie) i w tej chwili gardzi mną, od kiedy wie, że wróciłam. Szczerze mówiąc, sama sobą gardzę: siedzę w dresie, z otwartą flaszką wina i gardzę sobą nad klawiaturą. Na Teneryfie mieszka Janosch. Myślę o nim za każdym razem, gdy mijam wąsatych siwych panów. Tu na Śląsku wydaje nam się, że on jest nasz, lubimy go, chełpimy się nim, mówimy “śląski pisarz”. Siwych wąsatych panów na Teneryfie jest dużo: siedzą na przystankach, prowadzą małe stare Renault, przechadzają się prowadząc na smyczy brzydkie kundelki. Nie siedzą w eleganckich kawiarniach, nie jeżdżą porszakami – mało jest Porsche na Teneryfie. Za to dużo jest brzydkich kundelków.

 

Oczami wyobraźni widziałam Teneryfę w zieleni i bieli. Delikatne oceaniczne plaże pełne drobniutkiego piasku i cycatych blondynek w bikini. W rzeczywistości zieleń jest rzadkością, a plaże w grudniu pełne są błyszczących jak czarne foki kitesurferów. Piasek jest drobny, mieniący się, czarny lub brunatny, pieszczący w dotyku. Lubię zagłębiać w nim stopy, zapadać się, a potem przesypywać między palcami dłoni. To moja namiastka orgazmu.

Teneryfa, osoba stoi na czarnych wulkanicznych kamieniach
Kamienie
Teneryfa, składowisko złomu w El Medano
Szrot El Medano
Teneryfa, El Medano, widok na Teide z plaży
Teneryfa, El Medano, widok na Teide z plaży

Jemy śniadanie. Zwykle bagietka z fuet lub chorizo i kawa. A potem upychamy do kieszonek prowiant, dętki i wiatrówki i ruszamy. Ogranicza nas tylko zmrok. A ten zapada tu zaraz po zachodzie słońca. Około 18:00.

 

Podjazd zaczyna się pod domem i kończy dwadzieścia kilometrów dalej. Czasem kończy się trzydzieści kilometrów za tymi wcześniejszymi dwudziestoma… tyle bowiem liczy podjazd pod Teide.

 

Pico del Teide jest najwyższym szczytem Hiszpanii i trzecim największym wulkanem świata. Podobno czynnym. Kiedy pewnego ranka dziwna czarna chmura zatrzymuje się na stożku, włosy na głowie stają mi dęba, a groźnie jeżą się w te na karku. Gdyby wybuchł, może byłaby szansa zostać tam dłużej… Codziennie rano patrzyłam na różowo-pomarańczowego Teide z plaży. Codziennie widzieliśmy go zaczynając nasze eskapady. Potężny masyw i charakterystyczny stożek z białawą rozdziawioną paszczą.

 

Z samolotu wyglądał jak skołtuniony gałgan, jak martwe zwierze obdarte ze skóry. Z El Medano wygląda niepozornie, chowa się trochę wśród szczytów całego pasma. Od strony Masca jest jak wulkan z książki dla dzieci, ale może nie tak kreskówkowy jak Mount Fuji. Z masywu Anaga, schowany w chmurach pokazuje się w całej swej stożkowatości, sięgając aż do oceanu. Śniegu na Teide nie widzieliśmy ani razu.

Teneryfa, widok na Teide z Anaga
Parque Rural de Anaga i widok na Teide

Vilaflor – ciastka za 1 euro

Pierwszego dnia wspinamy się do Vilaflor. Wcześniej bujamy się trochę po wybrzeżu. Jest faliście. W górę i w dół. Sprawdzam się, testuję: kiedy zepnie się mięsień, kiedy się zmęczy. Tak naprawdę w tych okolicznościach to bez sensu, bo poziom mojej ekscytacji jest tak wysoki, że nie czuję nic. Wszystko mnie podnieca: kaktusowe zarośla, plantacje bananów, ukryte pod kilometrami piaskowo-brązowej gazy, wyglądające jak pustynne hangary z Mad Maxa, dziurawe skały, błyszczący w dole ocean i wszechobecna prowincja. Stan umysłu do wygrywania wyścigów. Ból nie istnieje!

 

Do Vilaflor wiedzie kilka dróg. Dziś testujemy tę wiodącą najbardziej z zachodu. Nie jest stromo. 6, 7, 8 %. Pniemy się serpentynami po zboczu, droga wije się pod górę, czasem samochód widziany daleko w górze uświadamia mi, ile jeszcze czeka mnie wspinaczki. A potem z tamtego miejsca znów widzę kolejne okolone murkami zakręty. I kolejne… Gdybym nie lubiła tego robić, chciałabym usiąść i zapłakać. To 25 kilometrów niechcącego odpuścić podjazdu! Na wysokości 1400 m n. p. m. mamy do wyboru knajpkę, bike point, sklep z losowo stosowaną porą sjesty, oraz stację benzynową. Na stacji mają ciastka za 1 euro…

Teneryfa, osoby wznoszące toast puszkami coca-coli
Ostatnia cola przed Teide

Następnego dnia zatrzymamy się w Vilaflor na ostatnią Colę w drodze na Teide. Dalej nie ma już nic.

 

Z Vilaflor prowadzą cztery drogi. 75% z nich wiedzie w dół. Wiecie co to oznacza? Siedemdziesiąt pięć kilometrów potencjalnych zjazdów! Na około siedemdziesięciu z nich nie ma ani jednej dziury w asfalcie!

Teneryfa, kolarz podjeżdżający szosą w lesie
Do Vilaflor. Lasy poświatowe
Teneryfa, kolarz zjeżdżający szosą w lesie
Do Vilaflor. Lasy poświatowe

Teide

Nic, czego doświadczyłam w życiu, nie przygotowało mnie na Teide. Nic, co widziałam na dwudziestym kilometrze podjazdu, nie przygotowało mnie na trzydziesty. A pierwsze trzydzieści nie zapowiadały tego, co ujrzałam i przeżyłam pod koniec wspinaczki. Zjazd dokładnie tą samą drogą pełen był euforycznych zaskoczeń, zaciskania zębów, pisków ekscytacji, drgawek z przechłodzenia i autentycznego wyczerpania jego długością. Nic w czasie podjazdu nie przygotowało mnie na ten zjazd – na pięćdziesiąt kilometrów czystego nieprzytomnego odrealnionego flow!

 

„Nowy” podjazd do Vilaflor jest przepiękny. Najpierw prowadzi wśród srebrzystych jasnokorych eukaliptusów, później wpada w przejrzyste długoigłe sosny. Światło dziwnie rozprasza się w ich koronach, nadając okolicy złotej poświaty. Widziałam już ten zachwycający efekt na zdjęciu zrobionym przez kogoś, kto nie znał się szczególnie na fotografii i przyjęłam, że miał niezwykłe szczęście… Ten efekt wydaje się być stały i jest atrybutem tych lasów. Widziałam, więc, dużo lasów poświatowych na Teide. Były piękne!

 

Szczyt Teide wznosi się na wysokość 3718 m n. p. m. i od lat siedemdziesiątych “urósł” o trzy metry. Poświatowe regle kończą się za granią kaldery – na wysokości szczytu… Kasprowego. Mniej więcej tam zatracam poczucie rzeczywistości – jestem zmęczona, ale to bez znaczenia. Otwarto wrota skalnego cyrku Las Cañadas, a ja właśnie przekraczam jego próg. Jest gorąco, pot lśni na moich ramionach, a Michał każe mi się ubrać… Zjeżdżamy w gardziel kaldery.

Teneryfa, podjazd z Granadilla de Abona do Vilaflor

Skały

Czasem wyglądają jak boczek zapieczony w pasztecie – pionowy plaster bazaltu, kawał bazaltowej płyty równej grubości wbity w inną, bardziej porowata skałę – istotnie wydaje się być w nią wtopiony. Innym razem jak hałda wielkopiecowego żużla – rdzawej skalnej piany wyrzyganej przez wulkan. Są też piaskowce i piasek i olbrzymie skalne słupy- strzeliste, poszarpane, czasem równe, jakby betonowe. Miejscami znikają wszystkie rośliny. To jak powierzchnia innej planety, jak scenografia do filmu science-fiction. “Hello, I’m Bender.”

 

Chłód jest przenikliwy, słońce przeraźliwie jaskrawe. Moje zmysły mnie oszukują, rozum ucieka w popłochu. Patrzę na niego, na krągłości i wklęsłości jego ciała, na zmarszczki i fałdy, na chropowatość. Ślizgam się wzrokiem po zakamarkach, pieszczę gładkości. On nie porusza się, a ja podziwiam go osłupiała. Boże, jaki on piękny! jaki piękny! … A może nie! Może to jego brzydota mnie nęci. Czuję niecierpliwość, bolesną i drżącą. Nie pasujemy do siebie, a ja pożądam go i pragnę uwagi. Spójrz na mnie, spójrz, łkam gdzieś w środku, ale Teide nie patrzy mi w oczy i wzdryga się. Delikatnie. Niezauważalnie. Jednoznacznie! To dla ciebie tu jestem, ale nigdy więcej mnie nie wzywaj, Teide, bo nie wiem, co robić, gdy się ode mnie odwracasz…

 

Wieje tak potwornie, że ostatnie kilometry podjazdu chce mi się wyć. Mam wrażenie, że jadę tak wolno, że nikt już chyba wolniej nie jeździ. Kulę się nad kierownicą i pcham starając się utrzymać kadencję. Ola zostaje z tyłu, Michał trochę mi ucieka. Nie czuję tego, że jest pod górę. Odnoszę wrażenie, że to wiatr nie chce mnie puścić do przodu. Nachylenie tego podjazdu poczuję dopiero w drodze powrotnej, gdy rower sam będzie rwał w dół przez ten marsjański krajobraz.

 

Kolej linowa na Teide ściąga turystów, ale to wciąż nie ten gatunek festynu, który toczy się w Kuźnicach pod Kasprowym Wierchem. To miejsce jest tak surowe, że ma w sobie coś ze świątyni. Nawet ogrzewanie podobnie słabo funkcjonuje…

 

Wieczorem drugiego dnia odkrywam coś niebywałego: mój oddech jest cichy. Uświadamiam sobie, że potrafię głęboko oddychać. Czuję, że płuca całe wypełniają się powietrzem. Astma odeszła.

 

Smutek pozostał.

Teneryfa, skały w kalderze Teide
Teneryfa, skały w kalderze Teide

Zjazdy

Mam karbonowego Focusa na tarczach. Dzięki Bogu! Dźwięk klocków drących po obręczach na tutejszych serpentynach śniłby mi się po nocach. Do końca życia.

 

Zjazd krótszy niż dwadzieścia kilometrów nie jest tu zjazdem, o którym warto pisać. Chyba że zjeżdżasz go po ciemku!

 

Trzeciego dnia, po dwudziestu pięciu kilometrach zjazdu z Vilaflor, po pięćdziesięciu z Teide i paru pomniejszych zjeździkach, jedenaście kilometrów zjazdu w egipskich ciemnościach było testem na mój stan umysłu. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ta ciemność była inna niż wszystkie inne ciemności. W tej ciemności wszystko było widać!

 

Jestem wariatką!

 

Na Teneryfie po raz pierwszy w życiu podjeżdżam nie dla samego podjeżdżania. Podjeżdżam, żeby zjechać. Zjazd staje się celem. W moim tchórzliwym kolarstwie nigdy tego nie doświadczyłam. To jak po latach płodzenia potomstwa zorientować się, że seks może być przyjemny! Gdzie byłaś wcześniej Teneryfo?

Teneryfa, domki na skraju zbocza
Afrykańskie klimaty Masywu Anaga
Teneryfa, ulica przystrojona flagami
Bożonarodzeniowa ulica "w środku lata"
Teneryfa, kobiety rozmawiają na ulicy
"Powarziliście już na wilijo?"

Papas arrugadas. Masyw Anaga

Wieje i znów pojawiają się chmury, które gonią nas od rana. Tu pogoda kaprysi. Na wybrzeżu wciąż czuje się ciepło, ale w górach jest rześko. Jest duszno i na pierwszym podjeździe zroszona potem skóra jeszcze mocniej odczuwa chłód szkwałów spod przewalających się nad nami chmur. Jestem zmęczona: poprzedni dzień był intensywny, trochę wariacki, euforyczny… Zmęczenie zawsze generuje irytację: że nie umiem szybciej, że popełniam błędy. Łatwiej wtedy marznę, bardziej rozprasza mnie głód, robię gorsze zdjęcia i mniej znam się na żartach. Dziś wszyscy jesteśmy bardziej głodni i bardziej rozdrażnieni niż zwykle.

 

Kątem oka widzę na poboczu coś, co wygląda jak bransoletka. Michał właśnie zniknął za kolejną serpentyną, Ola jedzie gdzieś za mną. Wiem, że jeśli się zatrzymam, mogę już nie ruszyć – jest stromo. Ale właściwie to musiałabym tylko precyzyjnie przyłożyć but, obrócić pedał i wpiąć się. Jeśli wystarczająco się skupię… Tak, to bransoletka: gruby rzemień i magnetyczne srebrne zapięcie. Ładna. Wpinam się za pierwszym razem. W poprzednim życiu byłam przełajowcem, a w tamtych czasach na pewno mieliśmy gorzej z pedałami…

 

W masywie Anaga często pada deszcz i mało tu turystów. Góry są zielone i puste. Nie ma tu stacji benzynowych z ciastkami za 1 euro, nie ma wiejskich sklepów z Colą. Czasem zdarzy się bar. Brzydki, odrapany, okolony zaroślami, grzebiący betonowym filarem w przydrożnym żwirze. Z wnętrza bucha ciepło. Zjedzmy coś.

Teneryfa, kolarz robi zdjęcie zaparkowanemu Landroverowi
Totalna prowincja, czyli to, za co pokochałam Teneryfę bezgranicznie!

Tubylcy

Rozmawiamy głównie na migi. Tubylcy nie znają angielskiego, ale są przyjaźnie nastawieni. Ja mam dwadzieścia sznurów kolorowych paciorków, Ola też ma jakieś błyskotki. Pokazujemy palcami na zalaminowanej karcie jedzenie, które wybraliśmy: cabra. Będziemy jeść koźlinę. “Chupacabra, chupacabra” dźwięczy mi w głowie. Biegnę za oddalającym się wodzem i wśród pary i dymów znad kuchni pokazuję jeszcze ziemniaki. “Uno, uno,” nerwowo szukam zrozumienia w jego gniewnych oczach. On chwyta mnie za łokieć. Mocno. Potrząsa nim. Nie chce puścić. “Papas arrugadas! Papas arrrrugadas” powtarza i coraz mocniej zaciska dłoń na mojej ręce. “Papas arrugadas” powtarzam niepewnie. Ziemniaki po kanaryjsku! Wódz uśmiecha się szeroko. Dogadaliśmy się!

 

Koźlina rozpływa się w ustach. Mięso podane jest z kośćmi, z których wyssać można szpik. Ola dłubie troszkę w talerzu, wybiera kąski. Ja jem palcami, oblizując je. Gryzę chleb, połykam łapczywie tłuste mięso, śmieję się rozgryzając małe słone ziemniaczki z pomarszczoną skórką – smakują trochę jak z ogniska. Śmieję się, bo czuję się jak w domu i jest mi dobrze. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, chłód podcina nam kolana. Chyba zapomnieliśmy, że jesteśmy w górach. Trzęsę się z zimna, ale nikogo tutaj to nie obchodzi. Zjazd znów jest oszalałym nieprzytomnym flow. Na wybrzeżu jest cieplej i kąpiemy się krótko w oceanie. Kilka minut przed deszczem… Nie mam dziś nastroju, tak cholernie chciałabym mieć tu kogoś, kto przytuli mnie, gdy gapię się na ocean i odgarnie moje skołtunione włosy przyklejone łzami do policzków. Mam tylko hiszpańskie radio w samochodzie i bułkę ze śniadania. Może starczy…

 

Zwykłe życie

Wieczorami siadamy do zdjęć. Ramię w ramię, dwa srebrne laptopy, mój kieliszek wina i puszka bezalkoholowego San Miguela. Z pustych puszek powstaje w kuchni piramida. Ola czyta swoje kryminały na sofie albo zamyka się w pokoju, by odprawiać fizjoterapeutyczne czary. Michał zerka mi przez ramię: “Po co Ci tyle zdjęć? Zostaw jedno. Najlepsze.” A ja nie umiem, jestem fotograficznym chomikiem i dopiero uczę się tyranii i bezwzględności. Nigdy mnie nie chwali. “Do kosza – nic na tym zdjęciu nie ma!” Czasem, ja patrzę mu przez ramię: “Wyrzuć ten filtr! Nie psuj!” On się śmieje, bo i tak wie, że kocham się w jego zdjęciach. Są piękne! Doceniam, że widzi inaczej niż ja, łapie szczegóły w miejscach, które ja mijam. Hipnotyzuje mnie, patrzę czasem jak pracuje i zapominam się wgapiona w jego dłonie na klawiaturze… A potem wraca Ola i zaczynamy planować kolejny dzień. Przez otwarte okno słychać dźwięki ulicy: deskorolka, samochód, dzieci. Jest ciepły grudniowy wieczór…

Trzy rowery oparte o stary budynek
Tam gdzie kończy się cywilizacja, zaczynają się przygody. Podobno
Rower oparty o budkę z colą
W tym barze nie napijesz się już coli. Może to jedno z ostatnich jego zdjęć

Bal mascowy. Masca

Morze jest tutaj turkusowe. Los Gigantes – olbrzymie brązowe skalne klify wyznaczają nam linię startu. Dwa podjazdy i dwa podjeździki. Nic takiego. Serpentyny wyglądają jak jelita: poupychane na zboczu, chowają się czasem między skałami, wiją się, trawią samochody i autobusy, furgonetki i kolarzy. Mam mnóstwo siły. Z Santiago del Teide patrzę chwilę na wulkan, wspinamy się jeszcze odrobinę wyżej i przeskakujemy przez szczyt, by za chwilę spadać lawiną w dół ku oceanowi. Gomera wydaje się być w zasięgu dobrego pływaka – widoczność jest doskonała, upał jest iście lipcowy.

 

Miasteczko w dole tętni życiem, bar przy drodze pełen jest ludzi: telewizor, piwo, mecz, dyskusja. Robię zdjęcia – port, stara fabryczka na wybrzeżu, skały i lazurowe kotłujące się w dole morze. Ola zaczyna podjazd, my łapiemy kadry. Kiedy zaczynam swój podjazd, Oli już dawno nie widać, a Michał ucieka mi na pierwszym kilometrze.

 

Wysokości nabiera się tu w zawrotnym tempie. Robię jeszcze jedno zdjęcie wybrzeża nie schodząc nawet z roweru, układam aparat na plecach, dłonie moszczę na kierownicy i ruszam. Nie wiem ile to kilometrów, nie widzę gdzie kończy się droga, nade mną jest zbocze i błękit nieba. Kiedy raz poczujesz, co znaczy ścigać się, przy każdej okazji będziesz chciał podjąć wyzwanie. Nie przeciwnika! Siebie!

 

Doganiam Olę po dziesięciu kilometrach. Do szczytu jest kolejnych dziesięć, ale tego dowiaduję się… na szczycie. Po tym tańcu naprawdę trzęsą mi się nogi. Chcę jeszcze raz iść na taki bal. Ale jutro!

Teneryfa, psy biegające po podwórku i Landrover Defender
Dużo brzydkich kundelków i starych Defenderów
Teneryfa, kolarz jadący szosą wśród wzgórz
Zielony ciepły grudzień

Ocean

Idzie przypływ i zostaje coraz mniej plaży. Upycham sukienkę do butów, a buty wpycham między kamienie. Woda jest chłodna, ale nie zimna. Fala liże mój brzuch, przechodzą mnie dreszcze, kropelki słonej wody spływają do moich ust, wtedy zaczynam się śmiać. Do kolejnej fali odwracam się plecami, wybijam się w górę i ląduję w kipieli. Zaraz będzie mi ciepło. Znad wody widzę plątaninę kitów goniących się po jaskrawym niebie. Woda jest bardzo słona, ale jej temperatura i gwałtowność przypominają mi Bałtyk. Nie ma bursztynów, a ja mam trzydzieści lat więcej niż kiedyś. Albo mniej…? Wracam do domu na bosaka: najpierw drewnianym nabrzeżem, potem ulicą. Jest ciepło, a ja stąpam delikatnie i asfalt nie robi mi krzywdy. Jest czerwcowa pogoda. Właściwie mogłyby to być moje urodziny… Jest jednak grudzień i Facebook pełen jest lukrowanych pierników. Za każdym razem wprawiają mnie w osłupienie…

 

Góry mówią mi “zajedź się”. Morze mówi mi “odpocznij”. Ono każe mi zapomnieć o wszystkim. Mój mózg przechodzi defragmentację: wszystkie myśli i troski zostają ciasno ułożone w jednym szczelnym zakamarku głowy, reszta pustoszeje, wycisza się, przestaje dudnić i wyć. Skaczę po pumeksowych okrąglakach, podnoszę je i oglądam, potem odkładam na miejsce. Trochę moczą mi się buty, trochę boję się o aparat, bo kamienie czasem są śliskie. Woda jest atramentowa, niebo ledwo niebieskie. Pachnie wodorostami. Tak samo pachniały wieczorem granity w szkierach Zatoki Fińskiej i wyspa Gotland, gdzie plaże usłane były skamieniałymi koralowcami. Wdycham ten zapach, wciągam go jak kokainę, aż łza spływa mi po policzku. Znów mam pełne kieszenie kamieni. Lubię kamienie. Gapię się w tę hipnotycznie falującą płachtę. Nie interesuje mnie wschód słońca, nie interesuje mnie zapach ciepłych bagietek. Morze jest najpiękniejszą rzeczą na świecie i można je narysować jedną kreską!

 

Przy plaży w El Medano rosną drzewa z mojego snu o nadmorskiej dżungli. Niewysokie, z dużymi okrągłymi liśćmi. Tamten sen był o tęsknocie, ale nie był o smutku. Dobry sen. Było w nim morze i kitesurferzy na plaży…

Teneryfa, kitesurfer na plaży
Tamtego dnia wiatr pozwalał nam żyć
Teneryfa, szopa na deski surfingowe
Melina surferów. Kątem oka
Kitesurferzy na plarzy w El Medano, Teneryfa
Ten widok towarzyszył nam podczas powrotów z głębi wyspy

Wiatr

Trzęsę się. Trzęsę się tak bardzo, że nie mam ochoty mówić. Nie pamiętam, żebym doświadczyła takiego wiatru. Kiedy rozkładam ramiona mogę prawie położyć się na powietrzu. Z drugiej strony jest tak zimno, że chcę jak najszczelniej wtulić się w samą siebie, by nie tracić resztek ciepła. Kitesurferzy zniknęli, za chwile zapadnie ciemość, piach wzbijany przez wiatr wbija się milionami szpileczek w moją spaloną przez słońce skórę. To naprawdę boli. Włosy są jednym wielkim słonym kołtunem splątanym na twarzy. Ocean oddycha: wdech i wydech – słychać jak szeleści w czarnym pumeksie przy nabrzeżu. Oddycha miarowo i mocno, jak kolarz na długim regularnym podjeździe, jak kochanek wdychający zachłannie lecz nieśpiesznie zapach swojej kochanki. Czy ocean czuje, że tu jesteśmy? Czy czuje nasze lęki i zmęczenie? Raptem jego jęzor prześlizguje się po moich butach, zwilża je swoją pienistą słoną śliną i nagle, plując czarnymi kamieniami, krztusi się zaskoczony niewzruszonością mojej postaci. Nie boję się ciebie, oceanie! Możesz mnie zabrać!

Kolarz jadący o zmierzchu przez miasteczko
Ostatni podjazd do Vilaflor

Motyl w samochodzie

Ostatniego dnia znów wspinamy się pod Vilaflor. Na eukaliptusowych serpentynach za Granadillą, spoglądam w dół ku morzu. Wisi nad nim mgła, słońce ledwo wstało, dwie platformy wiertnicze rzucają dziwne cienie. Wyglądają jak dwa wielbłądy namalowane pędzlem Beksińskiego: zwyrodniałe, kroczące na grubych łapach przez złote morze, przezierne jak najdelikatniejszy laserunek… Z pysków pewnie kapie im ślina, ale z daleka nie da się jej dostrzec. Nie robię im zdjęć, wiem, że moje 35 mm ich nie dosięgnie. Dziś zrobię na tym podjeździe dziewiąty czas na Stravie.

 

W moim samochodzie żyje motyl. Obudził się, kiedy jechałam na lotnisko. Całą drogę trzepotał skrzydłami obijając się o zimną, zachlapaną solą tylną szybę. Przeżył tydzień na lotniskowym parkingu, przeżył kolejnych dziesięć mroźnych nocy i dni. Jest kolorowy. To wróżba!

Dla Piotrka, który przeczytał wszystko, co napisałam i dla Michała, który zabrał mnie na Teide.

Wszystkie zdjęcia w materiale to jeden aparat z jednym obiektywem. Najwierniejszy Sony Alpha 7 II i Zeiss 35 mm f/2,8.

Przeczytałeś? Coś przyszło Ci do głowy? Napisz. To dla mnie ważne.

Jeśli masz ochotę, możesz wesprzeć mnie i postawić mi wirtualną kawę. Na lepsze i szybsze pisanie!

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wpadnij też do mojego sklepiku, gdzie znajdziesz niebiańsko miękkie czapki z wełny merino, które robię na drutach, kiedy już nie mam ochoty na więcej pracy i rozmyślań.

Może zamiast wirtualnej kawy, wesprzesz mnie zakupem czegoś dla siebie…

Privacy Preference Center