Jem winogrona i liczę siniaki. Nie ma ich wiele. Kilka. Uważałam: miałam w plecaku dwa kilo podgrzybków i nie mogłam sobie pozwolić na glebę. Zwłaszcza na plecy.

Jedziemy z Mambą wieczorną autostradą z Kato do Wro i gadamy sobie o różnych rzeczach. Że co z tego, że obie “nie umimy” jeździć, skoro jednak trochę “umimy.” Że nawet jak “umimy”, to i tak “nie umimy.” Ale jako że jeździmy lepiej niż 50 % społeczeństwa, to może w sumie “umimy”… Tak naprawdę, Mamba jeździ lepiej, ja jeżdżę więcej. Czyli Mamba “umi”, a ja bym chciała.
Z tyłu wieziemy dwa najbardziej feministyczne rowery na świecie i gdybyśmy same były feministkami, mogłybyśmy ogłosić jakiś manifest. Zamiast tego jedziemy sobie przez dwa Śląski i rozmawiamy o “niepolityce”.

Kellys Enduro MTB Series w Mieroszowie jedzie się po luźnym melafirze. Jak bardzo to może być gorsze od Beskidów? Bardzo. Bo Beskidy rzadko są tak strome jak Góry Wałbrzyskie.

Oj.

Jestem doświadczonym zawodnikiem enduro: doświadczyłam Szklarskiej 2017. Dzień po Pucharze Polski w maratonie mtb.

Oj.

Maraton mtb polega na dwóch rzeczach: na podjeżdżaniu i zjeżdżaniu. Enduro polega tylko na jednej z tych rzeczy. Akurat na tej, która gorzej mi idzie.

Oj.

Enduro to nie moja dyscyplina. I to jest w tym najlepsze: niczego nie muszę udowadniać!

O!!!

Nie mam ściśniętego żołądka, niczego nie zapominam, mam jasne szkła idealne do lasu, zero makijażu i dobry nastrój. Nawet znam kilka osób na starcie. Nawet kilka osób zna mnie…

Na enduro nie ma pośpiechu. Zupełnie. Nikt nie krzyczy, nie żąda licencji, nie straszy, nie pogania. Wyłączam w Garminie pomiar kadencji, wyłączam pomiar tętna – nie obchodzi mnie serce, ni dystans, ni prędkość. Zastanawiam się tylko, do czego będę zbierać grzyby…

Nienawidzę Dolnego Śląska! Nienawidzę, bo jest zbyt piękny i zbyt “nie nasz”. W Górach Sowich i Sudetach Wałbrzyskich każda wioska jest jak urbanistyczny cukierek, jak pudełko architektonicznych pralinek. Szkoda zjeść nawet jedną, bo wszystkie razem, wraz z pudełkiem tworzą cud. Karczmy na zakrętach, idealny układ drogi, kąt pod jakim widzi się domy, gdy wpada się z góry między pierwsze zagrody… Choć nie! Zagrody to nie tutaj! Zagroda brzmi przaśnie, w zagrodzie chłop z widłami stoi, a baba ma brudne nogi. W zagrodach domy łypią zezem i nie znają złotego podziału. Tutaj domy grają. Rytmami okien, proporcjami ścian i dachów, dostrojone do pragnienia gładkich doznań, które człowiek nosi gdzieś w sobie. Są tym dla oczu, czym wiolonczela i harfa dla uszu. Nie potrafię opisać, jak bardzo nienawidzę tego miejsca, bo nie sposób się nim nasycić. Nie można najeść się jedną pralinką Srebrnej Góry, jedną Głuszycy i jedną Mieroszowa. Jak w ogóle najeść się pralinkami?

Na pierwszym OSie doganiam Mambę. Nie spieszę się. Na stromiznach zsiadam z roweru. Nie mam jeszcze grzybów w plecaku, ale mam lęk wysokości. Usztywniam się i palce zaciskają się na klamkach. Tak jest zawsze. Czasem podnoszę mojej głowie poprzeczkę, przyzwyczajam ją, oswajam… Czasem głowa nie wie, że robię ją w konia, czasem nie wie, że mąci ją adrenalina, patrzy i mówi: jedź, to jest spoko. A ja jadę i gryzę się w język, by nie rzucić: durna! to jest tak strome, że nigdy wcześniej byś mi nie pozwoliła!

Czasem jednak głowy nie oszukasz. Ma swój rozum.

Flow to nie jazda Twisterem. Flow to nie gładka jazda w bandach. Flow jest wtedy, gdy nie wiesz, że robisz to, co robisz, bo tak cię to pochłania. Flow jest trudne. Flow nie zdarza się często. Przeżycie flow chowa się do szkatułki ze skarbami: z papierkam po Donaldach, amonitami, uśmiechami i miłością…

Nie pamiętam żadnego z oesów.
Nie pamiętam żadnego w całości.
Pamiętam uczucie jak rower słucha mnie w grząskim sypkim żlebie, jak zaskakuję sama siebie nawrotem, chwilę przed tym, gdy schodzę z roweru. Pamiętam jazdę trawersem z wypiętą nogą. Pamiętam widok swoich czarnych butów stąpających delikatnie po brązowej ziemi między korzeniami. Pamiętam jak biegnę fragment po trawiastej ścieżce, widząc powolną zbliżającą się postać przed sobą.
Nie pamiętam tych wszystkich metrów, które przejechałam skupiona na jeździe.
Pamiętam, że cholernie mi się podobało.

Mam dużo siły, bo 45 kilometrów to nawet nie dystans mega. Niektóre podejścia są walką – tak strome, że trudno je podejść i bez roweru. Wdrapujemy się zjazdem wcześniejszego OS i nie mogę uwierzyć, że zjechałam coś tak paskudnego. Jestem na zmianę załamana swoim tchórzostwem i zachwycona własną techniką. Kiedy widzę wyniki, nie wiem, co o nich sądzić. Raz się cieszę, raz wpadam w ponurą zadumę.

Podobno to nie były łatwe zawody…

Czuję dosyt…

Więcej o trasie napisali: MAMBA  i BIKE