Heike nie rozumie po polsku, ale bierzemy ją ze sobą. Przyjechała dzień wcześniej i trzeba jej było dać chwilę czasu, żeby się ogarnęła. Plan jest ambitny: w sobotę dwieście kilometrów dookoła Tatr, w niedziele parę godzin na dobicie. Powoli. Dystans i tak nas zmęczy.
Mamy batoniki z Biedry, trochę euro, trochę złotówek i po dwa bidony na głowę. Ruszamy o 9 rano z Poronina i zaczynamy od razu od delikatnego podjazdu do Bukowiny. Tatry są ciemne i zamglone na niebiesko – będzie upał. Nogi kręcą niechętnie, z wysiłkiem, jakby krew nie potrafiła przecisnąć się do mięśni – syndrom soboty – cały tydzień biurek i samochodów: bezruch, sprzęgło, gaz, bezruch, sprzęgło, gaz, hamulec, schody. Martwię się o Heike. Heike jeszcze nigdy nie jeździła na rowerze. Heike to rower!

Przyjechała w czwartek i została zmontowana przed północą przy pomocy imbusa czwórki i piątki. Łatwizna. Cechy charakterystyczne? Właściwie żadnych. Czarna, matowa, mały różowy napis, tarczówki, korba 170 mm, wąska kierownica, kaseta 11-32. Nie ma wątpliwości: to baba! Może jechać z nami.

My to Ola i ja. Znamy się już chwilę, jeździłyśmy kiedyś razem na rolkach, zanim mnie zabrakło czasu na trenowanie. Ola jest silna jak cholera. Czasem się boję, że w konfrontacji nie uratuje mnie nawet moja wytrzymałość. Bo Ola jest też wytrzymała. Dopóki ja mam trasę w moim Garminie, a Ola ma euro, musimy trzymać się razem. Trzymamy się razem też dlatego, że mamy nadzieję, że na rozstaju dróg, choć jedna z nas wykaże się rozsądkiem i powie: dość! jedźmy krótszą drogą. Nie zawsze jednak nam się to udaje. Ola mieszka w Katowicach, ja w Katowicach pracuję, umawiamy się w połowie drogi między naszymi biurami i jedziemy sobie lasami sześćdziesiąt kilometrów w stronę mojego domu. To sześćdziesiąt kilometrów zwykle ma długość stu. Nie wiem, dlaczego.

Rondo w Łysej Polanie wygląda zawsze tak samo: tłumy w stronę Morskiego Oka, pustki na zjeździe na Słowację. Uwielbiam zjazd do tego ronda: jest górski, przyroda jest tam bujna, zahartowana przez wysokość, asfalt równy, a zakręty idealnie wyprofilowane. Heike ma oponki Continentala 28 mm napompowane do 6 atmosfer i z górki gładziutko sobie patatajuje. Po słowackiej stronie moje nogi już zapomniały o całym tygodniu. Już jest dobrze. Naprawdę się boję, że Ola mnie dziś zajedzie, ale tempo jest idealne – plotki są zawsze lepsze od prężenia łydy.

Słowacka część trasy jest obrzydliwie wręcz malownicza. Tatry, tak naprawdę, są dość oddalone, dzięki czemu podjazdy lekko tylko pną się w górę i delikatnie opadają. Nie są zabójcze, karkołomne, wyciągające siły. Im dalej na zachód tym góry robią się niższe, mniej postrzępione. Po lewej stronie ciągną się Niskie Tatry. Na horyzoncie jak wycięta z warstw półprzejrzystej bibuły majaczy Wielka Fatra.

Kobiecy peleton jest jak pół szklanki wody – trzeba wykazać się determinacją, żeby rozlać. Facet, pojawiający się w kobiecym peletonie, jest jak sód. Wrzucony do szklanki wzburzy wodę, sprawi, że woda zacznie kipieć, a ostatecznie rozwali całą szklankę, jeśli ta jest słaba. Nie daj Boże, by sód jeszcze był przystojny… Minął nas, kiedy robiłam zdjęcie moich Sidi między gigantycznymi fioletowymi dzwonkami. Powiedział “hej” i pojechał. Spotkałyśmy go znowu dziesięć kilometrów dalej i tym razem Olka wypaplała, dokąd jedziemy. Też tam jechał. No trudno!
Ola potrafi zagadać, ja jestem w tym kiepska – za ciężko oddycham. Wolę używać wtedy krótkich zdań, robię przerwy między słowami, a często jedynie słucham i potakuję. Gdyby tylko nie trzeba było tak wrzeszczeć… Ostatecznie zaczynam irytować się myślami nieprzekładalnymi na krótkie krzyczane zdania i rozmówca milknie zrażony.

Wtedy zwykle wyciągam komórkę i zaczynam robić zdjęcia.

Zerwał się wiatr. Zrobiło się stromo. Wiatr hamował, a peleton przyspieszał. Sód wpadł do szklanki wody.

Och, baby, baby… dlaczego ciągniecie wy?
Oł, Bejbi, Bejbi… czemu nie ciągniesz ty?

Ola, droga przyjaciółko, czy my wiemy, jak On miał w ogóle na imię?

Bezimienny On, zniknął nam, na naszym setnym kilometrze. Na sto dwudziestym zrobiłyśmy siestę. Wciągnęłyśmy po bułce z kiełbasą (to znaczy, ja wciągnęłam dwie), wypiłyśmy po wielkim jogurcie i zatankowałyśmy bidony. Wszystko to na schodach do słowackiego akademika, którego daszek osłaniał nas od słońca. Za Liptowskim Mikulaszem mój organizm zaczął domagać się drzemki i wtedy właśnie zaczął się najcięższy podjazd na trasie.

Kiedy zaczynałam jeździć na szosie, nie mogłam uwierzyć w to, że w przemyśle rowerowym ludzie tak bardzo się ze sobą nie dogadują. Podczas gdy w góralu dostawało się wystarczające do podjeżdżania przełożenia, szosa reprezentowała żałosny poziom sprawności podczas wspinaczki. Żwawa kadencja na prostych odcinkach, w górach błyskawicznie zamieniała się w godne pożałowania przepychanie korby, a prędkość kazała wątpić w sens cienkich opon i braku hamulców. Szosa była bez sensu! Kompletnie!

Heike sprawiła, że zaczęłam znów wierzyć w przemysł rowerowy. Ktoś się zorientował, że przełożenie 36×28 na podjeździe o nachyleniu powyżej 12% jest głupie. Nawet 34×28 nie jest wynalazkiem kogoś specjalnie rozgarniętego. Heike z rozkoszą kręciła 34×32 i uciekała pod górki Biemsikowi, że aż przykro było patrzeć. Na 6% bez znaczenia, na długich ciągnących się 10% osiągała przewagę pozwalającą na krótką drzemkę nad kierownicą po osiągnięciu szczytu i konsumpcję połowy batonika z Biedry. (Polemikę na ten temat podejmę jedynie z osobami płci żeńskiej, powyżej czterdziestego roku życia.)

Tak więc Heike wygrywała na stromych podjazdach… Choć właściwie nikt z nikim się nie ścigał…

Liczy się dystans!
Strava naliczyła 3050 metrów przewyższeń. Jak na maratonie w Jeleniej w Bike Maraton. Czas bardzo podobny, po tym jak w Jeleniej skasowałam obręcz, a mimo to czuję, że Jelenia nie skutkowała takim zmęczeniem. Żyję, ale marzę o prysznicu i obiedzie. Po Jeleniej marzyłam tylko o ciepłej kawie.
Następnego dnia Ola budzi mnie trzaskając drzwiami, gdy wraca ze sklepu ze śniadaniem. Znów bułki i jogurty. Tego dnia robimy jeszcze na dobicie 1900 metrów przewyższenia na stu pięciu kilometrach. Zahaczamy o Pieniny i znów przelatujemy na słowacką stronę. Tam u podnóża podjazdu, który przepycha się nawet mając 32 zęby z tyłu, przejeżdżamy przez najpiękniejszą wioskę w tej części Europy: Osturnię. To podobno najdłuższa wioska Słowacji, wyglądająca w całości jak skansen architektury podhalańskiej z ultramarynowymi spoinami między balami ciemnego drewna. Cudo.

O 21:02 jestem ostatnim klientem Biedronki pod domem. Wychodzę z jogurtem. Bułek nie było.

Kim jest Heike?
Heike to CANYON ENDURACE WMN CF SL DISC 9.0 2017, z odrobiną różowego.
To dokładnie ten sam rower, na którym jeździ Wojtek Sienkiewicz z Szosa i Szosowaszosa, którego sam nazywa Hansem, i o którym mówi, że zabija mózg. Albo coś w tym stylu.

Tutaj jego specyfikacja. https://www.canyon.com/pl/factory-outlet/…

Podsumowanie i ocena:
Chciałabym.