Jeszcze bardzo zaspana siedzę nad telefonem i usiłuję sprawdzić pocztę. Połączenie co chwilę zwalnia lub zrywa się zupełnie i bezcenne powiadomienia ze Stravy i reklamy Topshopu zostają wessane przez białą dziurę pustego ekranu. Rozpuszczalna kawa rozpuszcza się już w mojej szklance, a ja pomagam jej trochę łyżeczką, wsłuchując się w tępe brzęczenie szkła. Światło w pomieszczeniu ma kolor bladej grochówki, a kawa smakuje podobnie.
Ktoś nade mną stoi. Bardzo, bardzo powoli podnoszę głowę. Sunę wzrokiem po białej koszuli w czerwone hafty wiszącej na kimś o posturze koszykarza po półrocznej kontuzji. Człowiek wygląda, wbrew pozorom, dość swojsko, jest podobnie jak ja niewyspany, sine cienie pod oczami mogą wskazywać na udział w nocnych walkach bokserskich, twarz nie wyraża nic poza napiętym oczekiwaniem. Być może mówił do mnie wcześniej i zignorowany zaraz wybuchnie wściekłością spotęgowaną zmęczeniem. Staram się milcząco wyrazić mimiką pytanie, o co chodzi.
“Dobre ranko!” wykrzykuje człowiek, rozpromieniając się w uśmiechu “Čo si dáte na raňajky?*”
Raňajky zostaje mianowane słowem dnia.

*Co Państwo zjedzą na śniadanie. Po słowacku.

Jeśli, jak mówi Mariusz Szczygieł, najbardziej nienawidzimy ludzi o wadach podobnych do naszych, to Słowaków powinniśmy naprawdę nie lubić. U Słowaków widać kompleksy. Z każdym spotkanym Słowakiem toczę bój, kto dłużej wytrzyma niepatrzenie sobie w oczy podczas rozmowy, kto ciszej powie “dziękuję” w sklepie. Ja jestem mistrzem i mam w tym czarny pas, ale oni są godnymi rywalami. Euro z kompleksów nie leczy, tak jak sukienka diwy nie czyni cię diwą. Nie mogę Słowaków znieść, bo sprawiają, że permanentnie przygryzam wargi.

Co ja robię na Słowacji? Nawet Peter Sagan tu już nie mieszka.

Nie wiem.

W piątek wieczorem przeskoczyliśmy zgrabnie przez przełęcz Myto-Skalite i pognaliśmy na południe. Myto przywalone zwałami śniegu (śnieg zewsząd już znika, tutaj ciągle jest), nie jest tym Mytem, gdzie w latach osiemdziesiątych nasz Maluch zostawał utknięty w połowie białej drogi i gdzie czekał cierpliwie, aż nadrepczemy się w górę stoku i nazjeżdżamy do woli na naszych Polsportach przyczepionych sprężynowymi wiązaniami do turystycznych butów ze Składnicy Harcerskiej. Na Mycie w ‘82 słychać było wilki, do granicy nie należało się zbliżać, Czechosłowacja była wrogim mocarstwem, które miało lepszy dostęp do rodzynek, a w nocy potrafiło napadać siedemdziesiąt centymetrów śniegu. I znajdź teraz Malucha!
Do teraz pamiętam zapach Myta: mróz, konie i świerkowa żywica. Na drodze do Zwardonia był mały drewniany sklepik, w którym kupowało się chleb. Pewnej zimy nie zastaliśmy sklepiku – spłonął, a gospodarze nie chcieli gadać, jak to się stało.

W ‘92 Słowacja była już Słowacją i 900 koron kosztowała jedyna w sklepie para łyżew Botasa. Na mnie za duże, na Młodego za małe, służyły nam dziesięć lat! Ani jeden z moich rowerów nie robił na facetach takiego wrażenia, jakie robiły tamte łyżwy. Tamtego dnia wykupiłam też wszystkie wkłady do automatycznych ołówków Koh-i-noor dostępne w małej księgarni w Rużomberoku, którymi potem bazgrałam swoje odręczne rysunki w czasie studiów na polibudzie. Słowacja była krajem dobrobytu!

Dobrem, jakim skusiła nas Słowacja w miniony weekend, była pogoda. Bratysława stała się moim Calpe wywróżonym z tajemnej księgi Yahoo Weather. Jaki kolarz, takie Calpe, mówią. I mają pewnie rację.

Mieliśmy już szesnaście kilometrów na liczniku a plecy pochlapane zalegającą na asfalcie błotnista wodą, kiedy minął nas autobus numer 666. Wokół latały tylko myszołowy, czasem któryś czaił się na nas przycupnięty na orzechowym drzewie, ale przystanki były puste. Jak wygląda sobotni pasażer autobusu numer 666? Ma rozpiętą kurtkę, telefon z T-mobile i stopy oparte o grzejnik? Obsesyjnie pragnie stąd uciec i zarabiać w końcu 1000 euro?
Znów widzę Sagana, cały autobus Saganów, z fryzurami na Wolverine’a, w tęczowych koszulkach. Gadają głośno, siedzą, stoją, kiwają się wraz z autobusem, wszyscy z dziką satysfakcją łypią oczami na żółty numer migający do wnętrza i wszyscy są przerażeni, bo za chwilę będą musieli poprosić kierowcę, by zatrzymał się na przystanku na żądanie. Albo jedźmy jednak do centrum, mówią, może ktoś zobaczy, że nie boimy się jeździć “szóstkami”.

W żadnym mieście, w żadnym kraju nie widziałam autobusu o takim numerze…

Asfalt jest znośny. Nie pada, ale wieje. Jest szaro, moje różowe Oakleye nie mają czego wyjaskrawiać: jest tylko szarszy odcień szarości, sraczkowatsza sraczkowatość… Na tutejsze winnice Bachus ustawia sobie już przypomnienie w telefonie – zawsze zapomina, ludzie urabiają sobie ręce, a wino i tak trzeba chrzcić spirytusem.

Przemieszczamy się przez wioski, które architekturą nie różnią się niczym od wiosek w północnych Węgrzech. Czasem na słowackim szyldzie pojawia się mały wyraz “utca” oznaczający po węgiersku ulicę. Nie jest ładnie: architektura jest tak zwykła, jak w losowo wybranej wsi w Małopolsce, otynkowane domy, czasem muśnięte kolorem. Nie widzę nic uroczego, nic, co zmiękczałoby moje opatulone w windstoppery serce. Jestem tak spragniona czegoś do pokochania, że ostatecznie decyduję się wzruszyć nad zieloną ładą i pomarańczową rapidką, spotkanymi po drodze. Są miejsca, w których zakochuję się od razu i nie muszą być obsadzone palmami i pachnieć mandarynkami. Są miejsca, które są dobre, bo akurat ominął je front. Tak jest na północ od Bratysławy.

“Boże! Jak tu brzydko.” Wjechaliśmy do Bratysławy od północy i utknęliśmy na pierwszych światłach. Blok, biurowiec, billboard, blok, biurowiec, billboard, salon škody i setki kolejnych billboardów. Szerokie tramwaje i plątanina torów i drutów. To nie komunizm oszpecił to miasto.
Bratysława jest mi obca. Nigdy nie byłam tu w tak głębokim centrum. Zamek, który kusił gdy przemykało się gdzieś w dole autostradą, z bliska jest zupełnie zwykły. To nie miejsce z serii “Chciałabym, żebyś tu był.” A może w lutym nie odwiedza się postkomunistycznych stolic?

Musicie wiedzieć, że po słowacku kawa nie jest “biała i czarna”, jest “z mlekiem i bez mleka” i brzmi to zupełnie po polsku!

I dlaczego ja zawsze ląduję w maku? Co z tego, że mam zachlapane ciuchy?!

Dzień pierwszy: 117 km, 590 metrów przewyższenia.
Halušky ze skwarkami, kiełbasą i kapustą kiszoną są ok.

Dzień drugi: żadnych komunistów! Dziś cesarstwo!

Ścieżka rowerowa z Bratysławy do Wiednia na mapie wygląda jak eden. Wyrzucona poza szosy, poprowadzona wzdłuż Dunaju, powinna być szybka i wieść prosto ku dobrej kawie i torcikowi Sachera w cesarskiej stolicy. Owszem wiedzie. Wałem, oddalona od rzeki, przez monotonne czterdzieści kilometrów, wzdłuż przystrzyżonych pedantycznie trawników i topolowych zagajników obwieszonych perukami jemioły. Zmienia się czasem nawierzchnia: raz gładki asfalt, potem fragmenty grząskiego żwiru, czasem gruboziarnisty beton z krzemiennych otoczaków, zdarza się i błoto. A potem zaczyna się Wiedeń. To trasa turystyczna. Piknikowa wręcz! Zabierasz kosz, koc, termos i kanapki. Masz białe spodnie i sweter w paski. Żadnej lycry! To trasa, która zirytuje każdego kolarza, bo nie da się wybrać na nią roweru. Jest za długa na górala, zbyt asfaltowa na przełajówkę i zbyt chropowata na szosę. To trasa na przegadanie strategii marketingowej sporej firmy: można jechać obok siebie, jest cicho i pusto. Zaproś tam szefa, ale nigdy, przenigdy nie zabieraj tam swoich dzieci: dorosną i pozwą cię!

Dzień drugi: 109 km. Co do przewyższeń Strava kłamie – nie mogło tam być 530 metrów.

Średnia z dwóch dni około 21 km/h.
Luty to miesiąc hibernacji.

W hotelowej restauracji, w świetle koloru grochówki gra cygańska orkiestra. Ich gra jest gładka, nuty czyste, spojrzenia pewne. Grają czardasza, dźwięcznie, trzeźwo, emocjonalnie. Słyszałam cygańskie kapele w Egerze: grali za forinty i wino, białe koszule wychodziły im ze spodni, nie trzymali tempa i przekrwionymi oczyma zerkali na portfele turystów. Ci tutaj grają tak pięknie, że mogłabym się rozpłakać.
Gdybym tylko miała powód…

Privacy Preference Center