Zaczynam dostrzegać, ile miałam szczęścia, że udało mi się skończyć Rapha Festive 500.
Mogło się wydarzyć tyle nieprzewidzianych rzeczy, a wszystkie mnie ominęły. Mogło mi się pewnego dnia strasznie nie chcieć. Mogłam urwać hak w przełajówce podczas gleby w lesie. Mógł przyjść mróz, podczas którego potrzebny jest szalik na twarzy. Mogła rozłożyć mnie grypa. Mogłam wpaść w świąteczną depresję. Mogłam złamać klucz w zamku i spalić kawiarkę. Mogło wydarzyć się tysiąc rzeczy, których nie sposób przewidzieć oraz mogło wydarzyć się coś, co zwykle w grudniu się wydarza: mogła przyjść zima.

Powiedzmy sobie jasno: w czasie Raphy tylko zimą postraszyło. To był zaledwie listopadowy odcień grudnia, a nie żadna zima! Trochę mrozu, garstka jakiegoś orkana i pare chlapnięć śniegu z deszczem.

Zima przyszła dzisiaj. Śnieg był sypki, mróz chrupiący, wiatr nielekki. Białe drogi, białe drzewa, kiepskie ciuchy, brzydkie buty, auto z tylnym napędem i niepokój systemowy. Lata osiemdziesiąte. W latach osiemdziesiątych RF500 by nie przeszła!!

Taka zima porządkuje wszystko. Nie ma na nią mocnych. Życie staje się zerojedynkowe. Proste. Przejadę – utknę. Przeżyję – umrę. Kocham – nie kocham.

Lubię zimę.
Ale niech przyjdzie już lato! Zimą nic oprócz herbaty z wiśniówką nie da się zaplanować!