Czy istnieją miejsca, których potrzebuję do życia?

Chyba nie.

Są miejsca, których na pewno nie potrzebuję. Nie potrzebuję na przykład pustych obszarów porośniętych nawłocią między Siewierzem a Lotniskiem Katowice-Pyrzowice. To miejsce budzi mój głęboki smutek. Jak mawiał Tomasz, to miejsce, które sprawia, że chcesz uciekać. Nie są mi potrzebne wszystkie te puste płaskie tereny, gdzie wieje wiatr, a przy drogach rosną drzewa bez owoców. Nie są mi potrzebne blokowiska, ani małe ceglano-wapienne miasteczka Zagłębia, gdzie czuję frustrację mieszkańców, która w pochmurne dni wciska się w pory seledynowych tynków. W słoneczne dni, jak ogromy gruby liniejący kot, kładzie się na bitumicznych dachach domów i rzeźbach w ogródkach, przesłaniając wszystkie połyskujące plamy słońca i przysiadając roje pszczół, które mogłyby ożywić to prawie martwe środowisko.

 

Nie potrzebuję cuchnących węglowodorami hałd, po których jeżdżą ryczące spycharki, nie muszę przejeżdżać ulicami pełnymi węglowego pyłu sypiącego się z ciężarówek, unikam widoku ziejących ogniem koksowni.
Nie potrzebuję wszystkich tych miejsc, gdzie nie da się usiąść na chwilę i pomyśleć, co zrobić z dziurą w szytce, albo usiąść, zignorować na chwilę szytkę i nie myśleć.

 

Niepotrzebne mi są puste przejścia graniczne z brudnymi szybami i wyblakłymi napisami z foli samoprzylepnej, bary z kebabami, umierające centra handlowe, rozkradzione nieużywane torowiska i wyboiste nieczynne przejazdy kolejowe.

 

Niepotrzebne są mi wszystkie miejsca, w których nie byłam, nie musnęłam ich opuszkami duszy, zbierając z nich emocjonalny kurz, który został przez chwilę na jej liniach papilarnych, wyrzucam te, które minęłam bez uczuć, bez słowa do kogoś ważnego, bez zrozumienia w jego oczach.

 

Przetrwać…

Żadne konkretne miejsce nie jest mi potrzebne, by przetrwać. Dom można mieć wszędzie. Wiem to, bo wiem, kiedy dom jest domem.

 

Istnieją jednak miejsca, które są mi potrzebne by zostać sobą. Odwiedzane czy nie, są! Otoczone nieodkrytymi wszechświatami, przez które tylko się przelatuje… Wryły mi się w pamięć, w serce, tęskni za nimi mój rower.

 

Byłabym podłamana, gdyby zniknął Berlin. Wiem, że Berlin znikał już i wracał, ale to fajne nienadęte miasto i warto je mieć pod ręką. Czułabym to samo wobec Ostrawy i moich rodzinnych Katowic.

 

Moje góry

Moje bycie sobą potrzebuje roweru. Potrzebuje zielonego wąskiego podjazdu w Jaworzynce, gdzie pod koniec sierpnia światło kładzie się łagodnie na łąkach i gdzie przyjaciele dzielą się ostatnim łykiem z bidonu. Potrzebuję linii Beskidów widzianej z całej mojej okolicy. Działających na wyobraźnię, gdy trzeba zostać na miejscu. Myśli prześlizgują się wtedy między wzgórzami, wśród rzepakowych pól pod Łysą Horą i szeleszczą w bukowych liściach na stokach Błatniej. Gruchoczą te myśli wśród luźnych kamieni na zjazdach ku Brennej i przyklejają do nich na chwilę wraz z miękką bezdętkową oponą.

 

A zimą chyłkiem przemykają w ciemnościach po śniegu górami koło Zwardonia, ścieżką, którą tyczy szczelina między koronami świerków, przez którą prześwituje lekko jaśniejsze niebo. Moje bycie sobą potrzebuje Skrzycznego, ciasta ze śliwkami na szczycie i wody tankowanej w kiblu w tamtejszym schronisku. Potrzebuje Gór Sowich i zapachu tamtych lasów oraz podjazdu na Wielką Sowę. Zostałabym skorupą, gdybym straciła Północne Morawy wrzynające się tutaj poza czeską granicę i liżące prawie próg mojego domu. Fale i zmarszczki między Opawą i Ostrawą, gdzie czasem stare skały wyłażą z nagromadzonej przez lodowiec ziemi i drażnią mojego Garmina, który jak wściekły nabija metry przewyższeń.

 

Mech na menhirach

Ktoś kto zostanie ze mną do końca, musi rozsypać moje prochy pomieszane z kawą na Rychlebskich Ścieżkach (z poszanowaniem środowiska i zasad przeciwdziałania epidemiom – zakładam, bowiem, że nie umrę na dżumę). Gdzieś wśród wielorybich skał, gdzie mech zrobi się bujniejszy od atomów węgla wyssanych z drobinek mojego ciała.

 

Haworth

The Yorkshire Dales – tam… tam zamieszka moja dusza. Gdzieś na północ od Haworth, w popękanych skałach, ukryta w trawach i wrzosach. Będę siedzieć na skrajach szos, przy trójkątnych znakach z napisem 22%, będę zmuszać wiatr, by zbierał swój żwir z zakrętów i suszyć cattle grids* po deszczu. A potem będę spijać resztki kawy zostawionej w przydrożnych kawiarenkach, do których wejścia zastawione są setkami rowerów i wyjadać turystom okruszki marchewkowego ciasta z imbirem.

 

Będę raczej nieszkodliwa.

 

*cattle grid – rodzaj stalowego mostku na drodze, zbudowanego z prętów lub rur umiejscowionych w pewnej odległości od siebie, mającego na celu uniemożliwienie przemieszczanie się owiec, krów czy koni wzdłuż drogi (kopytka by im wpadły). Cattle grid nie jest żadnym problemem dla samochodu – słychać tylko brzęk podczas przejazdu, dla rowerzysty może stanowić niebezpieczeństwo, zwłaszcza po deszczu, gdy robi się ślisko.

 

 

Jest w sumie jeszcze Praga, Teneryfa, Jeseniki, Oderske vrchy.

miejsca Góra Żar

 

Privacy Preference Center